Artykuły

Aktor musi być cierpliwy

- Nic nie jest łatwe do grania. Trzeba po prostu umieć to robić. Mogę się pośmiać, ale jeśli się robi kolejną próbę albo kolejny dubel, to już nie jest zabawa. Zwłaszcza że w studiu nie ma klimatyzacji - mówi KRZYSZTOF KOWALEWSKI, aktor Teatru Współczesnego w Warszawie.

Pan Sułek oraz bohaterowie komedii Stanisława Barei. Ostatnio ordynator Lubicz z "Daleko od noszy" i Karol, ojciec Judyty, w trzech ekranizacjach powieści Katarzyny Grocholi. Teraz będziemy mogli posłuchać jego głosu w animowanej komedii "Ratatuj".

Aktorzy mają na to swoje tricki, zwane gwiazdorstwem: fochy, kaprysy, spóźnialstwo itp. Pan sobie nie ma w tym względzie nic do zarzucenia?

- Nie jestem typem psychicznym, który mógłby takie rzeczy robić. To by mnie ośmieszało! Szydzę z gwiazdorstwa. I chyba nie brakuje mi też autoironii. Ostatnio jesteśmy z żoną na Sardynii. Spacer jakąś promenadą. - Idziesz z najmniej popularnym aktorem na tej wyspie - mówię do Agnieszki, ciesząc się, że nikt absolutnie mnie tam nie zna. Inna sprawa, że dosłownie za chwilę za plecami usłyszałem: - Czy pan jest Kowalewski? Możemy sobie razem zrobić zdjęcie? Bo mój mąż jest Hiszpan, a ja mu tyle o panu opowiadałam. Bywa i tak.

To jest potęga popularności. A Pan za praco wał sobie na nią wyjątkowo solidnie. Przez prawie 50 lat! W filmie zagrał Pan aż 123 role.

- Udało się przeżyć i cały czas pracować. Może dlatego, że jestem bardzo cierpliwy, taka moja natura.

Aktor powinien być cierpliwy?

- Tak! Bo w tym zawodzie doznaje się mnóstwa niespodziewanych upokorzeń. Jeślibym nie umiał ich przełknąć, przyszłoby się już dawno z nim pożegnać. Kiedyś w Teatrze Polskim idę sobie po schodach i co słyszę? - Tak właściwie to ani pan amant, ani charakterystyczny, to po co pan tu jest?! - powiedział o wiele ode mnie starszy aktor i poszedł. Wietrzę w tym jakiś przedwojenny stosunek do młodzieży, ale miłe to nie było. Kiedy indziej jako kompletnie młody człowiek miałem być dublerem starszego kolegi, co jemu się zupełnie nie podobało. W efekcie reżyser rzekł do mnie któregoś dnia: - Możesz już nie przychodzić na próby. Kiedy indziej cię wprowadzimy. Takie "sceny" zdarzają się nam aktorom, od czasu do czasu, przynajmniej raz w życiu.

Jeszcze i dziś?

- (śmiech) Normą jest, że zapraszają aktora do filmu - to jest akurat specyfika nie teatralna, lecz filmowa. Jest dwa kroki od podpisania umowy. Człowiek pewien, że właściwie już gra, więc z czegoś rezygnuje, odkłada na inny termin. Po czym coś się producentom we łbach zmienia, nieważne, czy słusznie, czy nie - o formę chodzi. Zero sygnału - nikt nie dzwoni. Mają cię, za przeproszeniem, w d... Zapomnieli, a ty czekasz.

Pan sobie nigdy nie daje przyzwolenia na brak zasad? Na przykład wobec młodszego aktora?

- Nigdy w życiu. Jestem tego absolutnie pewien. Z młodymi ludźmi, którzy przychodzą po szkole, mam bardzo dobry kontakt.

A mnie kiedyś ktoś poradził: nie pomagaj młodszemu, bo kiedyś cię wygryzie, wykończy, stanie przeciwko tobie.

- Mnie nie wykończy. Taka jest różnica wieku, że moich rzeczy nie będzie grał. W pracy trzeba sobie pomagać, choćby dlatego, że wtedy wszystkim idzie szybciej. Ale ja doskonale znam te zachowania. Na szczęście większość ludzi jest normalna, serdeczna, życzliwa.

Jak przyjaciel Remyego, czyli dubbingowana przez Pana postać we wchodzącej na ekrany animacji "Ratatuj". Stary kucharz pomaga głównemu bohaterowi zrealizować marzenia.

- Pomaga, ale na szczęście nienatrętnie. Bo ważne jest, żeby nie pchać się na siłę z radami. Z pomocą trzeba trafić w dobry moment W mojej postaci z tej kreskówki jest wiele ironii i autoironii - widocznie one tkwią w moich genach.

Dlatego tak świetnie idą Panu wszelkie role komediowe.

- A może one tak dobrze idą z powodu braku wyobraźni producentów i reżyserów? Z ich lenistwa? Był taki moment w moim życiu, że mogłem z matką wyemigrować do Stanów, gdzie miałem rodzinę. Zawsze się zastanawiałem, czy gdyby mi przyszło tam żyć, zostałbym aktorem. Bardzo możliwe, że tak. Może wtedy miałbym świetnego menedżera i świetnego agenta, którzy potrafiliby mną fachowo pokierować? Może tam grałbym nie tylko w komediach?

Nigdy nie wiemy, co by było, gdyby. Nigdy nie żałował Pan wyboru zawodu? Czy to prawda, że wybrał Pan go trochę z rozpaczy?

- Nie miałem na siebie żadnego innego pomysłu. Pomyślałem: skoro moja mama jest aktorką, to może i ja pójdę w tym samym kierunku? To było o tyle trudne, że jako dziecko i młody człowiek byłem dosyć nieśmiały, a w wielu wypadkach bardzo nieśmiały. A nieśmiałość i aktorstwo to dziwna kombinacja. Trochę mnie to niepokoiło, bo moi koledzy, którzy też mieli ochotę być aktorami, byli otwarci, ekspansywni, mnie tego brakowało.

Kiedy Pan odkrył w sobie ten niebywały zupełnie talent komediowy?

- Ja już w drugiej czy trzeciej klasie podstawówki byłem kompletnym błaznem, który panią Zadamowską, moją wychowawczynię, rozśmieszał do łez, że aż biedna zasłaniała się dziennikiem. Czule ją wspominam, bo jednocześnie uczyła mnie angielskiego. Chodziłem do mej na lekcje do domu. Kiedy matka wpadała, żeby sprawdzić moje postępy, które były słabe, ja klękałem przed Zadamowską, błagając, żeby nic matce nie mówiła. Ona niezmiennie płakała ze śmiechu. Kobieta z olbrzymim poczuciem humoru, jakoś tolerowała takich idiotów jak ja.

Ten "idiota" jest ulubieńcem publiczności. Przez całe lata Pan Sułek w radiu, a ostatnio w telewizji na przykład doktor Lubicz z "Daleko od noszy" doprowadzają do łez miliony widzów.

- Ten Lubicz to kretyn! Co oczywiście jest zaletą tego serialu. A wszystko zasługą Krzysztofa Jaroszyńskiego, autora, reżysera i producenta. On tak pisze, że to jest absurdalnie wspaniałe. Z różnych powodów robimy te sceny na wyrywki. Jak się trafi pod rząd parę takich najśmieszniejszych, to technika przed monitorami umiera ze śmiechu. Czasem umieramy ze śmiechu już na próbach czytanych.

Pewnie łatwo się to gra.

- Nic nie jest łatwe do grania. Trzeba po prostu umieć to robić. Mogę się pośmiać, ale jeśli się robi kolejną próbę albo kolejny dubel, to już nie jest zabawa. Zwłaszcza że w studiu nie ma klimatyzacji.

A wie Pan, że lekarze mówią, że to jest najbardziej realistyczny serial o polskiej służbie zdrowia?

- Kiedyś ktoś mnie nawet zaczepił i mówi: - Proszę pana, ta winda u was. My jeździmy taką samą. My w serialu dysponujemy personelem lekarskim poza wszelkim poziomem. Proszę tylko nie zapominać, że tak naprawdę polscy lekarze są świetni. Mimo braku pieniędzy i nowoczesnej aparatury.

Skończył Pan niedawno 70. lat. Czegoś Panu w życiu brakuje?

- Wziąwszy pod uwagę, że urodziłem się tu, wychowałem się tu, wykształciłem też tu i pracuję tu - mam tyle, na ile zasługuję. Czasem może brakuje mi spokoju. Czasem czasu. Bo szczęście w zawodzie miałem zawsze.

Wygląda na to, że w czepku się Pan urodził.

- Miałem w życiu sporo szczęścia. Ale na litość Boga, szczęście to są tylko momenty. Byłbym nienormalny, gdybym miał poczucie szczęśliwości cały czas.

Najważniejsze, że w Pana życiu nigdy nie brakuje poczucia humoru. Pewnie nadal Pan czasem błaznuje jak za chłopięcych lat? Z córką Pan się wygłupia?

- Wygłupia? Ona jeździ mi po głowie! Gabrysia to fajna dziewczyna i na szczęście też ma poczucie humoru. Chociaż jak już zaczynam żartować zbyt absurdalnie, prosi: Tato, przestań! Ma dopiero siedem lat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji