Artykuły

Genius Loci. Odsłona piata

"Zabijanie Gomułki" w reż. Jacka Głomba z Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze na Festiwalu Genius Loci w Nowej Hucie. Pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Zielonogórskie przedstawienie ma dziwną i niecodzienną właściwość. Sugestywnie, prostymi środkami, jest w nim budowany nastrój - ale w żaden sposób nie przenosi się on na widownię. W operowaniu atmosferą prym wiodą muzyka, scenografia i partytura emocjonalna rozpisana na zespół aktorski. Jednak dzięki temu "brakowi przeniesienia" przedstawienie ogląda się raczej jak film. Nie angażuje widza w takim stopniu, do jakiego w teatrze jest on przyzwyczajony.

"Zabijanie Gomułki" skonstruowane jest na podobieństwo paraboli, pozwala na przykładzie kilku bohaterów i wyraziście zarysowanej rzeczywistości historycznej przyjrzeć się konkretnemu problemowi.

Na okładce pojawiającej się w spektaklu "Trybuny Ludu" dostrzec można informację o śmierci papieża Jana XXIII, radio informuje o zamachu na prezydenta USA, Johna F. Kennedy'ego - można zatem ściśle określić czas historyczny kolejnych epizodów spektaklu. Te zabiegi, choć precyzują czas akcji, nie burzą przypowieściowego charakteru przedstawienia. Dają za to pole do popisu dla scenografki (Małgorzata Bulanda), a dzięki jej pracy pozwalają wielu widzom powspominać minioną rzeczywistość, a niektórym pomóc ją unaocznić. Choć bowiem przedstawienie wpisuje się w szerszy kontekst, znakomicie ogląda się je również jako obraz przeszłości pokazanej zarówno w skali 1:1, jak i przy pomocy skrótu. Bawią więc publiczność polskie realia lat sześćdziesiątych, jak sztuczne kwiaty w wazonach na stoliku restauracyjnym, wspomniana "Trybuna Ludu", siermiężna zastawa stołowa.

Grupka "towarzyszy i obywateli" z niewielkiej mieściny, w której wszyscy wszystkich znają, pod wpływem szalonych, pijackich wizji pana Trąby (Zbigniew Waleryś), postanawia dokonać zamachu na Władysława Gomułkę. Wyposażeni w specjalnie wykonany, egzotyczny sprzęt - sporych rozmiarów kuszę z jednym, jedynym bełtem - wybierają się w długą podróż do Warszawy, by tam, przyczajeni pod mieszkaniem przewodniczącego Partii, dokonać swego śmiałego czynu. Po nieudanym, jak się okazuje, ataku, wszyscy z powrotem lądują w swojej wiosce, gdzie spotykamy ich po raz ostatni na uroczystej bożonarodzeniowej kolacji.

Plan fabularny to pretekst do opowieści sięgającej poza rzeczywistość historyczną. Reżyser, Jacek Głomb, adaptując na scenę powieść Jerzego Pilcha "Tysiąc spokojnych miast", szczególny nacisk położył na kwestię niemożności działania, ukazując ją jako cechę narodową. Bohaterowie monologują, przekrzykują się, uderzają pięściami w stół podczas dyskusji, by w końcu zbudować lepszy lub gorszy plan zamachu podparty ryzykowną ideologią. Szczegółowo go opracowują, rozprawiają o nim i dyskutują jego wersje. Gdy jednak przychodzi do działania, do samego aktu przemocy, pan Trąba pudłuje, wszyscy uciekają.

Głomb podkreśla dysproporcję między oczekiwaniami bohaterów spektaklu a ostatecznym efektem ich działań przede wszystkim manipulując ilością czasu, jaki poświęca na każdy z etapów zamachu. Przez około trzy czwarte przedstawienia bohaterowie przekonują się wzajemnie do działania, planują, omawiają, zastanawiają się. Jakby celowo odwlekali moment, w którym trzeba będzie ostatecznie zacząć działać.

Portretując rodaków przez pryzmat tej konkretnej przypadłości, Głomb ich nie odczłowiecza. Pozwalając aktorom zbudować bogate postaci, jedynie ukierunkowuje ich pracę, subtelnie wydobywając te jej elementy, które służą jego pomysłowi. Nie stara się nawet budować napięcia. Pozwala opowieści leniwie snuć się przy pomocy meandrycznych dialogów. Napięcie nie jest bowiem tej historii potrzebne. Narracja jest czystsza, bardziej przejrzysta, dzięki pozbawieniu jej elementów takich, jak wartka akcja, czy, właśnie, napięcie. Całość przez to zaczyna przypominać niektóre współczesne czeskie filmy, jak np. "Dzikie pszczoły", gdzie również poprzez wylewające się z ekranu mówienie, przyziemne "żyćko" staje się tematem wiodącym.

O roli Walerysia napisano już mnóstwo komplementów. Jego rola rzeczywiście jest silnym punktem przedstawienia. Warto jednak zauważyć, że jego gigantyczne monologi nie są kierowane w próżnię. Choć bowiem uwaga widza w naturalny sposób koncentruje się na gadającym Trąbie, na docenienie zasługują dwaj adresaci jego zwierzeń. Znakomity, skupiony na swoim zadaniu, w naturalny sposób reagujący na sytuacje sceniczne Wojciech Czarnota (Ojciec), jak i świeży, młodzieńczy Wojciech Brawer (Jerzyk) są znakomitymi milczącymi partnerami dla Walerysia. Ci trzej aktorzy prowadzą właściwie cały spektakl, pozostali wykonawcy stanowią dla nich jedynie tło, które jest wyrównane, ale w żaden sposób się nie wyróżnia. Jak to tło.

Zielona Góra leży nieco z boku utartych szlaków teatralnych, nie można tam zajrzeć "po drodze". Już choćby z tego powodu warto było wybrać się w poniedziałkowy wieczór do Łaźni Nowej. Krakowska publiczność nie dopisała - ze szkodą dla siebie. Żeby nadrobić zaległości musi ścigać spektakl po całej Polsce, lub czekać na przedstawienia grane w macierzystym teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji