Artykuły

Zanim zniknę

- W tym sezonie mija 40 lat od rozpoczęcia mojego romansu z polskim teatrem. Ten uroczysty sezon będę czcił w Krakowie dwoma spektaklami: "Królem Jeleniem" i "Chorym z urojenia". Aha, jeszcze muszę zdążyć wydać moją książkę - wspomnienia. To będzie rzecz o mojej wielkiej podróży, która na imię Polska - mówi GIOVANNI PAMPIGLIONE, włoski reżyser.

Jak Ci się udał tegoroczny urlop na południu Włoch?

- Skąd o tym wiesz, skoro niemal nikt o tym nie wie?

A jednak...

- To było coś cudownego. Mimo że jestem Włochem, to po raz pierwszy pojechałem tak daleko na południe Italii, na sam dół obcasa, w rejon Salento. Tam jest 99 miasteczek, jedno piękniejsze od drugiego, wszystkie czyste jakby dopiero je Pan Bóg stworzył i dumne ze swojej urody. A Lecce, stolica rejonu, z cudowną barokową architekturą, gęstością zabudowań jest jak Wenecja bez wody. Tam każdy centymetr - to dzieło sztuki.

Nie tak dawno jeszcze jeździłeś na urlop na swoją ukochaną Korsykę.

- Przez kilkanaście lat regularnie wynajmowałem tam domek, wracając z plaży kupowałem na targu świeże ryby na obiad... Jednak porównując po latach te dwa wakacyjne miejsca, odnoszę wrażenie, że Salento jest bardziej gościnne, podczas gdy Korsyka, przepiękna, ale dość chłodna, a ludzie mniej komunikatywni. Teraz zostałem oczarowany Salento.

Co Cię po pięciu latach przerwy znów przywiodło do Krakowa: miłość do teatru czy do kobiety?

- Miłość do Gozziego. Reżyserię jego "Króla Jelenia" zaproponował mi Jacek Śtrama, dyrektor gościnnych murów Teatru Ludowego. I cieszy mnie to bardzo, bo w tym sezonie mija 40 lat od rozpoczęcia mojego romansu z polskim teatrem. Ten uroczysty dla mnie sezon będę czcił w Krakowie dwoma spektaklami: "Królem Jeleniem" i "Chorym z urojenia". Molierowskie przedstawienie zrealizowałem przed pięcioma laty w Teatrze im. J. Słowackiego z Andrzejem Grabowskim w roli tytułowej. Mam też nadzieję, że moje dwie polskie szkoły: Akademia Teatralna w Warszawie, gdzie otrzymałem dyplom reżysera, i krakowska PWST stworzą mi możliwość odbycia stażu ze studentami - rodzaju włoskiej festy, zabawy z komedią dell'arte, którą od lat zajmuję się w teatrze. To byłoby zwieńczenie mojej polskiej kariery - po czym mogę zniknąć. Aha, jeszcze muszę zdążyć napisać i wydać moją książkę - wspomnienia, w których znajdą się portrety wielu wspaniałych artystów. To będzie rzecz o mojej wielkiej podróży, która na imię Polska.

Zanim jednak znikniesz, powspominajmy Twoją czterdziestoletnią przygodę z Polską i z polskim teatrem. Od czego wszystko się zaczęło?

- Kiedyś mówiłem, że od pomylonych drzwi - baśniowo, jak w "Alicji w Krainie Czarów". Dziś dodaję: i od Anioła Stróża, a właściwie od trzech, które prowadziły mnie polskimi ścieżkami. Zacznijmy od początku... Przypadek zrządził, że zajęcia z literatury rosyjskiej u mojego wspaniałego profesora i mistrza Ripelliniego, na które przyszedłem jako student rzymskiego uniwersytetu - nie odbyły się. Wówczas zajrzałem za inne drzwi sali wykładowej. Usłyszałem dziwny, egzotyczny język, w którym mówiła grupa włoskich studentów. - Zapraszamy, zostań, czytamy właśnie polską sztukę "Śluby panieńskie" - usłyszałem głos diabła Wolanda wydobywający się z ust pani Mamczarz, uroczej asystentki. Po zajęciach - jak się okazało, z włoskimi polonistami - ponownie usłyszałem: "Co robisz w wakacje? Może pojechałbyś z nami do Polski, mamy wolne miejsca?". Był rok 1964 i wtedy właśnie zaczęły się otwierać moje drzwi na inną rzeczywistość.

A co z aniołami?

- Powoli. Najpierw wróciłem do Włoch, żeby dokończyć studia. Jednak polska wizyta sprawiła, że bardzo zainteresowałem się waszą literaturą. Dzięki mojemu mistrzowi, slawiście, profesorowi Ripelliniemu spotkałem się z Witkacym i zwariowałem na jego punkcie do tego stopnia, że napisałem o nim pracę magisterską. Podczas zbierania materiałów w Polsce spotkałem się z wieloma wspaniałymi twórcami, m.in. z Bohdanem Korzeniewskim, wybitnym znawcą teatru, moim Wergiliuszem. "Przecież pan, będąc Włochem, może wiele dobrego uczynić dla polskiego teatru. Niech pan zostanie z nami i zrobi reżyserię" - powiedział. To był rok 1967. W komisji egzaminacyjnej zasiadali m.in.: Erwin Axer, Jerzy Kreczmar i Bohdan Korzeniewski - mój pierwszy Anioł Stróż. Zdawałem z Gombrowicza i jego "Iwony, księżniczki Burgunda", a więc od początku wszystko kręciło się u mnie wokół komedii. Przyjęto mnie, nie wiem dlaczego. Pewnie egzaminujący ulegli urokowi młodego Włocha. Bo wtedy naprawdę byłem młody i... chudy. Kilka lat później mój Wergiliusz wręczał mi dyplom reżyserski.

Wcześniej zdarzyła mi się rzecz niezwykła. Jeszcze będąc studentem, siedziałem kiedyś w warszawskim SPATiF-ie i nagle zauważyłem niesamowitego człowieka. Pytam przyjaciela: "Kto to jest?". "Jerzy Grotowski" - odpowiedział. Wtedy, nie czekając na nic, z wielką tremą podszedłem do niego i łamaną polszczyzną poprosiłem o rozmowę. Zaprosił mnie do Wrocławia na swój spektakl "Apocalipsis cum figuris". Po przedstawieniu rozmawialiśmy do rana, skutkiem czego stałem się stażystą "Laboratorium". Mój staż był na tyle owocny, że po jego ukończeniu otrzymałem propozycję angażu do zespołu. To było niezwykłe wyróżnienie; jednak nie skorzystałem z niego. I tak oto poznałem mojego drugiego, z trzech najważniejszych, Anioła Stróża. Trzecim był Erwin Axer, u którego zrealizowałem "Króla Jelenia". Trzeba przyznać, że w nie najgorszej obsadzie: Krafftówna, Celińska, Wrzesińska, Borowski, Rudzki, Michnikowski, Wołłejko, Fronczewski, Englert...

Dlaczego nie wstąpiłeś do niezwykłego teatru Grotowskiego, wchodzącego wówczas na nową drogę poszukiwań?

- Stanąłem na rozdrożu: czy skończyć w Warszawie reżyserię i podjąć samodzielną twórczość, czy rzucić studia na rzecz współpracy z Grotowskim. Wybrałem twórczą wędrówkę w samotności, wybrałem wolność. Do dziś nie wiem, czy słusznie wówczas postąpiłem. Wróciłem do Warszawy i Korzeniewski zapytał, czym chciałbym zadebiutować. Byłem pod wpływem poszukiwań Grotowskiego, więc strzeliłem: "Beckett". "Nigdy w życiu" - padła odpowiedź. "Pan jest Włochem, więc zrobi pan Goldoniego". Zgłupiałem, bo to nie były rejony moich zainteresowań literackich. Pojechałem do Jeleniej Góry i zrobiłem "Sługę dwóch panów" w konwencji komedii dell'arte. To się bardzo spodobało - aktorom i publiczności. Okazało się, że mój Wergiliusz wiedział, jak mnie twórczo ukierunkować.

Zmienił Twoje życie?

- Tak. Od tej pory zaczęła się moja popularyzacja dell'arte w Polsce. I wspaniałe spotkania z polskim teatrem w Warszawie, we Wrocławiu i w wielu innych miastach. Oglądałem przedstawienia Swinarskiego, we Włoszech spektakle Strehlera i tak powoli rodził się mój wenecko-mozartowski teatr z elementami dell'arte. To był wariant polski, w którym mieszała się precyzja Grotowskiego, estetyka, zmysłowość pantomimy Tomaszewskiego, ironia i lekkość Swinarskiego i Strehlera. Dlatego sądzę, że mój teatr, tak naprawdę, urodził się z kilku matek i z kilku ojców. On dojrzewał jak wino. Kiedy zaproponowano mi realizację "Łgarza" w Starym Teatrze, byłem już w pełni gotów do tej pracy. Ten spektakl, z wielką muzyką Radwana, scenografią Polewki, z symboliczną sceną pożegnania na finał, kiedy bohaterowie znikali w niekończącym się zachodzie słońca... W okresie polskiego smutku tamtych lat, przygnębienia, braku nadziei, ta wenecko-mozartowska melancholia spowodowała, że ludzie na premierze, która odbyła się 11 grudnia 1981 roku - płakali. Następnego dnia odleciałem do Rzymu, a 13 grudnia rano otworzyłem gazetę i przeczytałem wielki tytuł: ONI WESZLI. W ten sposób poinformowano Włochów o stanie wojennym w Polsce. Czytając, rozpłakałem się, lecz szybko pomyślałem, że trzeba nawiązać współpracę z polskimi artystami.

Czy od tej chwili zaczęła się Twoja kolejna polsko-włoska przygoda?

- Tak, ale tym razem z polskimi artystami we Włoszech. W Formii otworzyłem teatr "Atelier" i zacząłem zapraszać w latach 80. do współpracy polskich aktorów, reżyserów, scenografów, kompozytorów. Prezentowałem wybitne dzieła polskiej literatury XX wieku: "Onych", "Mątwę" Witkacego, "Bal manekinów" Jasielskiego, "Rzeźnię" Mrożka. Pozyskałem do współpracy świetnych artystów: Jurka Stuhra, który po włosku grał jak bóg, Ewę Kolasińską, Jerzego Skarżyńskiego, Kazimierza Wiśniaka, Stanisława Radwana, mojego przyjaciela i magika sceny Jasia Polewkę, Jurka Bińczyckiego. Także Krysię Jandę, która zagrała wspaniale w "Balu manekinów". Kiedy zobaczył ją Versace, powiedział: "Jest najwspanialszym manekinem świata". Dzwonił nawet do Antonioniego, żeby mu zarekomendować tę świetną aktorkę. Ze współpracy nic nie wyszło, bo Krysia nie mówiła po włosku. Doprawdy, nie wiem czemu we wszystkich swoich książkach stroni od tych włoskich wspomnień...

My z kolei przypomnijmy Twoje tłumaczenia na żywo polskich spektakli...

- To było fantastyczne. Na prośbę Wajdy "dubbingowałem" jego przedstawienia goszczące we Włoszech. Najśmieszniej było przy "Emigrantach" w wykonaniu dwóch Jurków: Bińczyckiego i Stuhra. Cała budka suflera, w której siedziałem, chodziła, bo tak gestykulowałem, wczuwając się w tłumaczone rola Można więc powiedzieć, że przez parę lat byłem "dublerem" wspaniałych aktorów ze "Starego". To była też dla mnie wielka szkoła teatru.

Czujesz się ambasadorem kultury polskiej we Włoszech?

- Tak. I włoskiej w Polsce też. Przez takie moje przedstawienia jak wspomniany "Łgarz", następnie "Venezia, Venezia" według "Bliźniaków weneckich", a także moje Molierowskie spektakle. Zagadnieniami włoskiej dell'arte i XVIII-wiecznego teatru zajmowałem się również w swojej pracy pedagogicznej. Sporo czasu poświęciłem zmaganiom z językiem Zygmunta Krasińskiego, co zaowocowało moim tłumaczeniem "Nie-Boskiej komedii" na włoski. No i wreszcie moja wielka przygoda w Krakowie. Dwukrotnie organizowałem tu Dico Cracovia - festiwal poświęcony włoskim autorom teatru: Eduardo De Filippo i Manlio Santanellemu. Byłem wtedy bardzo szczęśliwy, że mogę służyć moim dwóm ojczyznom.

W tych polskich peregrynacjach najsilniej związałeś się z Krakowem.

- Kursowałem między Rzymem, Warszawą, Wrocławiem i Krakowem. Najczęściej jednak spacerowałem krakowskimi Plantami. Aż wreszcie nastał rok 1992 i Europejski Miesiąc Kultury, na który zostały, zaproszone moje dwa przedstawienia. Był piękny, upalny czerwiec, gdy o północy - dokładnie biła północ - spotkałem przyjaciela, krakowianina z urodzenia, znanego w świecie fotografika mieszkającego na stale w Szwecji. Zaprosił mnie na koniak do Szarej Kamienicy, którą właśnie kupił i remontował. "Mam tam kilka metrów" - powiedział. Było tego w sumie coś około sześciu tysięcy... Wyszliśmy na poddasze, otworzył okna z widokiem na wieżę kościoła Mariackiego, puścił muzykę Preisnera do filmu "Podwójne życie Weroniki". Koniak był pyszny, muzyka była pyszna i taki sam pejzaż. Oszalałem z wrażenia. Zakochałem się w tym mieście. "Skoro ty masz sześć tysięcy metrów, to ja muszę mieć choćby sześćdziesiąt" - powiedziałem. I wkrótce kupiłem w Krakowie mieszkanie.

Ale, paradoksalnie, coraz rzadziej tu reżyserowałeś?

- Lata 1992-96 to był mój najwspanialszy krakowski okres. Taki rajski ogród artystyczny, w którym zakwitła "Venezia, Venezia" - najlepszy mój spektakl w tym mieście. Wówczas krakowskimi teatrami kierowali wspaniali dyrektorzy. To byli artystycznie bliscy mi ludzie. A potem nadszedł czas mojej nieodwzajemnionej miłości do Krakowa. Nie wiedziałem i do dziś nie wiem, dlaczego. A przecież swoje artystyczne życie oddałem głównie Polsce, nie Włochom. I wtedy wziął mnie w artystyczne ramiona Londyn. Przez pięć lat reżyserowałem tam, kursowałem między Londynem, Paryżem i Warszawą. Piszę o tym wszystkim w mojej jubileuszowej książce zatytułowanej "Terminus Nord". To jest nazwa jednej z piękniejszych, secesyjnych restauracji, znajdującej się vis-a-vis paryskiego dworca Gare du Norde, z którego odchodzą pociągi na północ: do Niemiec, Anglii. I do Polski. "Terminus Nord" w języku łacińskim ma dwa znaczenia: "cel północ" i "koniec północ". Bardzo symboliczne znaczenia, szczególnie dla kogoś, kto, jak ja, dopłynął właśnie do jednej z boi swojego życia. Ta książka jest pejzażem człowieka, z którym spotykasz się nie po raz pierwszy w życiu. Jednak po raz pierwszy u mojego przyjaciela, w Antonio Caffe, gdzie jest najlepsza cappuccino. A mówi ci to Włoch.

Masz wielu przyjaciół w Polsce?

- Tak. Ale co najważniejsze - tutaj spotkałem moją miłość. Ma na imię Beata i przyjechała ze mną do Krakowa, by zrobić, kostiumy do mojego najnowszego spektaklu "Król Jeleń" Gozziego. Po 35 latach, od czasu, gdy ten tytuł wystawiłem w teatrze Axera, wracam do Gozziego. I wracam w towarzystwie ludzi, których kocham: Beaty Harasimowicz, Kazimierza Wiśniaka i Jana Polewki. Jak widzisz, zatoczyłem koło, wróciłem do Krakowa. Ale to już jest nieco inny Kraków.

Zastaję Cię w refleksyjnym nastroju. Czyżby ten spektakl był jakimś Twoim artystycznym podsumowaniem?

- Jest podsumowaniem mojego wenecko-mozartowskiego małżeństwa, o którym wspomniałem na początku. W tym spektaklu jest radość, melancholia i iluzja. To jest przedstawienie o transformacji, o peregrynacji dusz, o kolejnych etapach życia człowieka. Ono jest metaforą życia każdego z nas. Młody król staje się zwierzęciem, potem obrzydliwym starcem, by dzięki magii na powrót zostać pięknym i dobrym młodzieńcem. Może i mnie przydarzy się ta ostatnia, magiczna metamorfoza?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji