Artykuły

Odrzucam szkiełko i oko

Adam Kruszewski, czołowy baryton Opery Narodowej w Warszawie, z pewnością nie należy do leniwych. Zagrał już około trzydziestu ról operowych. Ma za sobą niejedno tournee po kontynencie europejskim i azjatyckim, gdzie występował z orkiestrami polskimi i zagranicznymi. Na jednym z koncertów w Polsce, w 1992 r. w Zabrzu, śpiewał wraz z Placido Domingo.

Sylwia Praśniewska: - Kiedy postanowił Pan zostać śpiewakiem operowym?

Adam Kruszewski: - Właściwie dopiero w technikum, chociaż śpiewałem od zawsze. Jako dzieciak chodziłem na piękne koncerty męskiego chóru Harfa, w którym występował mój ojciec i już wtedy złapałem bakcyla. Uczyłem się grać na fortepianie, potem zacząłem śpiewać w dziecięcym chórze Teatru Narodowego. I tak się szczęśliwie złożyło, że wziąłem udział w historycznym spektaklu - "Dziadach" w reżyserii Kazimierza Dejmka.

- Jak Pan to wspomina?

- To była magia! Ja, takie szczenię, a tu obok stał Kazimierz Opaliński, cztery metry dalej - Gustaw Holoubek. Uczestniczyłem w próbach i byłem pod wrażeniem spektaklu, mimo całego czaru odbierałem go jak rzeczywistość. Nigdy nie zapomnę Zdzisława Mrożewskiego w roli Senatora. Dla nas - dzieci był prawdziwym Nowosilcowem i my się go baliśmy! Pamiętam wszystkich aktorów, niektórzy z nich zostali potem moimi pedagogami. Czułem się bardzo związany ze sceną narodową, ale w marcu 68 r. nagle wszystko się tam rozpadło. Wtedy przeszedłem do chóru dziecięcego Władysława Skoraczewskiego w Teatrze Wielkim i śpiewałem w nim aż do matury.

Opiekun męskiej grupy namawiał mnie, żebym kształcił swój głos, ponieważ słyszał w barwie coś, co jego zdaniem warto było rozwijać. Zacząłem się uczyć w Szkole Muzycznej na ulicy Bednarskiej w Warszawie, potem skończyłem Akademię Muzyczną im. F. Chopina. Zanim w 2000 r. zostałem pracownikiem Opery Narodowej, przez piętnaście lat śpiewałem w Operze Kameralnej.

- Wykonuje Pan tylko muzykę klasyczną?

- Nagrałem trzy piosenki z lat 60. w aranżacji Krzesimira Dębskiego: "Żółte kalendarze" znane z interpretacji Piotra Szczepanika, "Wiolonczelistkę" - "Skaldów" i "Basa" do słów Młynarskiego. Płyta zawiera też wykonania innych wokalistów, na przykład Olga Pasiecznik śpiewa "Kasztany". Nawet tam, zgodnie zresztą z życzeniem twórców albumu, śpiewałem operowym głosem. Już dawno postanowiłem sobie, że nie będę się zajmował żadnym "pop"-śpiewaniem,

gdyż nie czuję tego. W muzyce klasycznej jest wystarczająco duże pole do popisu. Wczoraj byłem na dyskotece i poczułem się ogłuszony. Barbarzyńcy chyba ciszej się bawili. Znacznie lepiej spalam się podczas spektaklu, to jest treść mojego życia, a nie jakieś durne podrygiwanie przy jednostajnej, hałaśliwej muzyce. To jest atawizm. Zaniedbano wychowania muzycznego i ludzie zapomnieli o pięknie rozwiązania dominanty na tonikę. Moją misją jest zarażać ludzi urokiem muzyki klasycznej.

- Jakie Pan zna języki obce?

- Uczyłem się włoskiego, niemieckiego, francuskiego, angielskiego, rosyjskiego, trochę hiszpańskiego. Języki obce to mój konik. Lubię się ich uczyć, dopracowywać wymowę, gdyż potem jest to bardzo potrzebne przy śpiewaniu.

- Potrafi Pan porozumiewać się w tych językach?

- W samoobsługowym sklepie dam sobie radę... A na poważnie - jakoś się dogadam, choć nie mam dużej wiedzy gramatycznej. Lubię delektować się szlifowaniem pronuncjacji. W dzieciństwie słyszałem grę mistrzów dykcji, więc nie mogłem się tym nie zarazić. To tej pory podziwiam Holoubka czy Zapasiewicza za ich technikę aktorską, zaś wokalnym wzorcem zawsze był dla mnie Andrzej Hiolski. Nadal słucham jego nagrań arii, kolęd, piosenek. Innego takiego śpiewaka nie było, nie ma i nie będzie. Nienaganna dykcja, technika, niezwykła muzykalność, po prostu talent...

- Stał się Pan niezapomnianym Jagonem, dla wielu widzów ulubionym bohaterem "Otella" Verdiego w realizacji Mariusza Trelińskiego. Czy wcielanie się w czarne charaktery jest ciekawsze?

- Sceniczna gra śpiewaków operowych różni się od aktorstwa w teatrze dramatycznym. Uczestniczymy w spektaklu, więc musimy posługiwać się odpowiednimi gestami, używać inteligencji ciała, żeby wkomponować się w daną sytuację. Trzeba obserwować partnera na scenie i starać się z nim współgrać. Jeśli wychyla się w prawo, można powtórzyć ten gest albo go uzupełnić. Jednak w operze charakter danego bohatera słychać już w samej muzyce, a śpiewak musi zmieścić się w czasie ze swoją grą. Nie ma swobody interpretacyjnej. Owszem, można modulować nastroje barwą głosu i tego wymagają czarne charaktery - np. Jagon w "Otellu" - ale nie jest to takie łatwe.

Zastanawiałem się długo nad kreacją tej postaci. Nie poprzestałem tylko na libretcie operowym Arrigo Boito, przeczytałem "Otella" Shakespeare'a. I okazało się, że to nie Jagon zasiał ziarno zazdrości w sercu Otella, tylko ojciec Desdemony, a Jagon był narzędziem w jego rękach. Pierwszego aktu dramatu nie ma w operze. Jestem za tym, by tę postać rozumieć przez pryzmat dramatu Shakespeare'a, a nie tylko operowego libretta. Opera jest pewnym skrótem, tak jak fresk w kościele stanowi refleks uniwersalnych prawd zawartych w Biblii. Dlatego też chciałbym zaapelować do widzów operowych, żeby czytali wzorce literackie. Nikt jeszcze nie napisał opery całkowicie oddającej dzieło Shakespeare'a i to jest chyba nieosiągalne, gdyż Shakespeare byt genialny, nieprzekładalny na inne rodzaje sztuki.

- W kwietniu zespół Teatru Wielkiego będzie promował polskie opery w Londynie. W planach są dwa przedstawienia "Strasznego dworu" Moniuszki, dwa - "Ubu rex" Pendereckiego i jedno - "Króla Rogera" Szymanowskiego. Jaka jest atmosfera przygotowań?

- Muzycznie opery są już dopracowane, ponieważ mamy je w bieżącym repertuarze. Jednak w pracowniach trzeba przystosować dekoracje do warunków londyńskich, gdyż nigdzie nie ma tak dużej sceny jak w naszym Teatrze Wielkim. Występy będą również promocją płyty "Straszny dwór", nagranej w 2001 r. pod batutą Jacka Kaspszyka. Po raz pierwszy producentem albumu zawierającego tę operę jest światowej sławy firma EMI. Moniuszko naprawdę wart jest promocji, a szczególnie "Straszny dwór" - tak uniwersalne, a zarazem polskie dzieło. Był pisany po powstaniu styczniowym, ku pokrzepieniu serc i pod pozorem sielskości przemyca patriotyczne treści. Jest niezwykłym dziełem, bardzo bogatym muzycznie. Promocja w Londynie polskich oper i tej płyty ma bardzo duże znaczenie. Rynek brytyjski jest chyba najbardziej liczącym się i opiniotwórczym.

- A więc "niech się każdy w Anglii dowie, skąd i odkąd w Kalinowie, dwór się strasznym dworem zwie"...

- Otóż to! Naprawdę piękne są słowa tej opery. Mam szczególny sentyment do "Strasznego dworu", uwielbiam go śpiewać. Wykonuję tam krótką, ale trudną i kunsztowną partię.

- Dziewiątego lutego wystąpi Pan w Londynie z recitalem zapowiadającym występy kwietniowe. Co Pan będzie śpiewał?

- Właśnie arię Miecznika ze "Strasznego dworu": "Kto z mych dziewek...". Chciałbym też wykonać "Hymn do słońca" z "Króla Rogera" oraz pokazać londyńskiej publiczności piękno liryki polskiej, np. pieśni Moniuszki czy Karłowicza. Na koncercie zaśpiewa również Anna Lubańska, a na fortepianie akompaniować nam będzie Anna Marchwińska.

- Ma Pan za sobą już prawie dwadzieścia lat praktyki scenicznej. W dzieciństwie teatr był dla Pana magią, a jak Pan go odbiera teraz?

- To jest według mnie najlepszy ze światów, gdyż ma i piękno, i dyscyplinę.

Wiele tu przesądów, ale też wartości. Upuszczony egzemplarz nut należy przydeptać, nie można wrócić do garderoby przed spektaklem, ponieważ zapomni się rolę. W teatrze trzeba być dla siebie serdecznym. Ponad swoją prywatnością każdy musi mieć na względzie dobro wyższe - spektakl i to właśnie nas nie tylko integruje, ale również uszlachetnia.

Wiele osób z zewnątrz dziwi się, że w teatrze panuje taka harmonia. To prawie wojskowa dyscyplina, ale ja ją lubię. W operze mówi się, że jeśli śpiewaka nie ma na próbie, to znaczy, że umarł. Tutaj nie ma anarchii, nie ma też... demokracji. Rządzi dyrygent i trzeba podporządkować się ruchom batuty. Wszystkim profesjom życzyłbym takiego porządku. Mówi się: "demokracja nie jest najlepszym ustrojem, ale niczego lepszego nie wymyślono". Nieprawda, wymyślono - teatr!

- Ważną częścią Pana działalności jest praca pedagogiczna. Wśród swoich podopiecznych ma Pan zarówno uczniów ze Szkoły Muzycznej na ulicy Bednarskiej w Warszawie, jak też studentów Akademii Muzycznej im. F. Chopina. Podobno najbardziej lubi Pan przyprowadzać ich do teatru i tu uczyć sztuki...

- Oczywiście, muszą przecież śpiewać w różnych akustykach, nie tylko w szkole. Poza tym oni uwielbiają przychodzić na spektakle. Czuję się wtedy trochę jak na premierze: studenci słuchają, jak profesor śpiewa i mogą sprawdzić prawdziwość nauk, które im głoszę na wykładach. Uwielbiam jednak możliwość weryfikacji prawd, jakie przekazuję swoim studentom.

- Jakie to są, na przykład, nauki?

- Ooo.... Jaką objętość mają "Elity"? Na ten temat można by wydać tomy.

Staram się im przekazywać wszystko, nie tylko ze swojego doświadczenia, ale

też moich mistrzów. Bazuję jednak na problemach, przeszkodach, które sam musiałem pokonywać. Nie od razu Rzym zbudowano. Do dziś wielu rzeczy się uczę, także od swoich uczniów i studentów. Werbalizując różne prawdy i słysząc je, mogę niektóre zweryfikować. Skoro coś nie dociera do studenta, trzeba to inaczej przekazać. Ucząc innych, uczymy siebie. Tak zawsze jest.

Po co kiedyś filozofowie mieli szkoły? Żeby sami stawali się mądrzejsi. Cieszę się, że zostałem zaproszony do prowadzenia klasy wokalnej, naprawdę pasjonuje mnie ta praca.

- A czy działalność artystyczna, nastawiona przecież na nawiązywanie kontaktu z widzem, pomaga w relacjach ze studentami?

- Na pewno tak. Poza tym nie jestem Katonem dla moich studentów, ale przyjacielem. Nie tylko wymagam, nie tylko chwalę, po prostu bardzo ich lubię. Odrzucam szkiełko i oko, kieruję się sercem. Tak, jestem romantykiem, wierzę w romantyzm i szczerość. Nie znoszę tych wszystkich patentów, które do nas przyszły wraz z rozwojem psychologii i uczą, jak zastawić na kogoś sidła, aby się nie zorientował. Bądźmy dla siebie dobrzy na tym padole, a muzyka ma nam pomóc łagodzić obyczaje.

- Dziękuję za rozmowę.

Adam Kruszewski, czołowy baryton Opery Narodowej w Warszawie, z pewnością nie należy do leniwych. Zagrał już około trzydziestu ról operowych, a wśród nich: Miecznika w "Strasznym dworze" Moniuszki, Adama w "Raju utraconym" Pendereckiego, Sharplessa w "Madame Butterfly" Pucciniego i Mefistofelesa w "Potępieniu Fausta" Berlioza. Ma za sobą niejedno tournee po kontynencie europejskim i azjatyckim, gdzie występował z orkiestrami polskimi i zagranicznymi. Na jednym z koncertów w Polsce, w 1992 r. w Zabrzu, śpiewał wraz z Placido Domingo. Na co dzień pełen humoru i werwy do działania, w podwoje teatru najchętniej wkracza podśpiewując co urokliwsze arie. Wydaje się nie pamiętać o swoich sukcesach, pochłonięty kreowaniem coraz to nowych bohaterów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji