Marlena Janda
Spektakl "Marlene", w wykonaniu głównie Krystyny Jandy, mogliśmy obejrzeć w Gdańsku dzięki Agencji "Kontakt"
Spektakl składa się z dwóch części. Pierwsza to sztuka Parna Gemsa "Marlene", druga - recital najsłynniejszych pieśni Marleny Dietrich. Obie zszywa Krystyna Janda, występując raz jako wcielenie Dietrich, drugi raz jako Janda śpiewająca przeboje Dietrich.
Miejscami jest to fastryga. Zabrakło w części drugiej wyraźnego nawiązania do pierwszej, aby pokazać, że nieznośne, ględzące, stare, rozmemłane babsko z pretensjami widziane w garderobie to przeistoczony mocą sztuki anioł śpiewu - widziany ze sceny. Uważam, że w obu częściach Janda powinna grać Dietrich, nie zaś w drugiej części - siebie, adorującą boską Marlene (nawiasem: imię Marlena to skrót od Marksa-Lenina). Adresuję przytyk do reżysera przedstawienia - Magdy Umer. Ale Janda też coś przecież wie o grze! Co widać. W jej wykonaniu starzejąca się (a właściwie mocno już zaawansowana wiekiem) gwiazda, aranżująca sobie aplauz daleko przed przedstawieniem, kapryśna jakby była na samym szczycie powodzenia i mogła rozstawwiać choćby nas, dziennikarzy, po kątach, jest przeraźliwie życiowa. Ot, choćby te bandaże wyszczuplające łydki i uda... Przeistoczenie w damę, w wampa, w bóstwo niemal na oczach widzów (Janda nie musi się jeszcze bandażować) jest hołdem złożonym robotnikom sceny, zawsze nieobecnym w przedstawieniu. Makijażystce, perukarzowi, kostiumologowi, oświetleniowcom...
Przedstawienie trzyma się wszelako dzięki Jandzie. Co by nie powiedzieć o zapleczu spektaklu, jedno trzeba powiedzieć: z piasku bicza nie ukręcisz.