Artykuły

Tytus, Romek i Ulisses

"Łucja szalona" w reż. Magdaleny Piekorz w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jedni utrzymują, że Don Nigro ma na koncie 200 sztuk teatralnych, drudzy, że ledwie 130, jeszcze inni sieją cichy defetyzm, że oto nikt już nie panuje nad sytuacją - księgowi uciekli, sztuki szaleją, pienią się niczym króliki, należy spodziewać się najgorszego. Jaka jest prawda?

Prawd jest kilka - wybieram najzabawniejszą. Otóż, gdy człowiek pisze maniakalnie, wręcz bez przerwy - zawsze przychodzi chwila popyrtania. Siada wtedy człowiek, zaczyna dziergać zdania i w przykrej tej malignie nawet nie przeczuwa, że nie pisze tego, co chciał, lecz coś, co owszem, też pragnął stworzyć - lecz kiedy indziej. I mieszają się fabuły, kiełbaszą się nastroje, postacie przeskakują z opowieści w opowieść. Słowem - narasta bigos tekstu.

Tę prawdę wybieram, bo najzabawniejsza, ale i jedyna, która jakoś tłumaczy bigos sztuki Don Nigro "Łucja szalona". Nie mogło być inaczej: wstał Don o poranku, bez toalety i śniadania rzucił się na zawalone papierami biurko i zaczął pisać pedagogiczną farsę miłosną dla pensjonarek z dobrych domów Ohio. Tytuł - "Łucja szalona przeminęła z wiatrem". Wszystkie uczuciowe perypetie dobrze miały się skończyć. W ogóle - sercowa bombonierka! Niestety...

Inny temat wlazł w farsę. Biograficzna historia sprzed mniej więcej osiemdziesięciu lat, paryska historia dziwacznego zadurzenia Łucji, córki Jamesa Joyce'a, w Samuelu Becketcie, sekretarzu ojca - pomieszała się z pensjonarskim romansem w stanie Ohio. Z budującego serca dziewcząt dzieła "Łucja szalona przeminęła z wiatrem" ostała się tylko "Łucja szalona". Czyli? Dramaturgiczne ni to, ni sio.

Co Magdalena Piekorz mogła z bigosem Nigro zrobić na scenie? Który kierunek miała wybrać? Pójść w groteskę uczuć pensjonarskich, czy w ciemności godne późnych dzieł Becketta? Z wolno ślepnącego boga literatury, co właśnie stwarzał niepojęty świat "Finnegans Wake", z jego przaśnej żony Nory, z córki draśniętej schizofrenią, z gryzipiórka Mac Greevy'ego, szamana Junga i Becketta - ulepić miała kinderbal w rytmie "koci koci łapci"? A może ze wszystkim trzeba było uczynić to, co Krzysztof Zawadzki z rolą sekretarza boga? W prologu "Wyludniacza" Beckett rzekł o ziemi: "Siedziba błądzących ciał, z których, każde szuka swego wyludniacza. Dostatecznie obszerna, by szukanie było daremne. Dostatecznie ograniczona, by daremna była ucieczka". Daremność. Od zawsze dojrzewało w nim to słowo-zaklęcie, sedno pisania. I od zawsze tkwił w nim cień Belacqui, florenckiego lutnika z Przedsionka Czyśćca w "Boskiej Komedii". Dante mówi: "Jeden duch jakby trudem pokonany/ Siedział, u kolan wiązał ramion sploty,/ A lica ukrył pomiędzy kolony.// Więc ja do Mistrza: O Panie mój złoty,/ Spojrzyj na tego, co siedzi w nieruchu/ Jakby był bratem rodnym bezochoty." W każdej opowieści Becketta jest ślad tego ducha, siedzącego z głową między kolanami i ramionami oplatającego podkurczone nogi.

Daremność, bezochota. Tyle niech wystarczy. Tyle musi wystarczyć, by złapać smak, ciepło, rytm małego arcydzieła aktorskiego - smak, ciepło, rytm postaci Becketta. Zawadzki lepi ją wybornie. Z samych zaniechań. Najpierw gesty. Dwa mniej, a Beckett Zawadzkiego byłby Szymonem Słupnikiem. Mówię o dziwnym, wewnętrznym bezruchu. Dalej - rezygnacja twarzy. W "masce" Zawadzkiego widać początek tego "kamienia" i twarzy Becketta, "głazu", o którym Stasiuk pisał, że już nie czuje deszczu. Wreszcie - abdykacja intonacji Mimo momentów krzyku i sekund szeptu, gardło Zawadzkiego jest mrukiem, który ma swe ciemne memento. W chwili, gdy serce skacze, w chwili, gdy skóra wyciska pot zmieszania, w chwili oddechu zrywającego się z uwięzi - Beckett syczy zawsze to samo: "muszę już iść...". Beckett Zawadzkiego składa się z samych nieuchwytności.

Może to właśnie - taniec przemilczeń, sekretów, ciemnych szyfrów mózgów - winna wybrać Piekorz? Może trzeba było zrobić opowieść o dziwacznej, pokrzywionej miłości, która hie jest ratunkiem, lecz losem, i która zawsze kończy się zimnym fiaskiem?

Piekorz nie wybrała niczego. Powtórzyło się więc ni to, ni sio Nigro. Nic nie pomaga piękna scenografia - biel cała pokryta pismem. Niewiele dają trzy dojmujące sceny - Joyce pochylony nad Beckettem stygnącym w inwalidzkim wózku. Bez sił jest też impresyjny rytm, nagłe skoki narracji, która nie trzyma się prawideł realności. Tak. Bez sił są wszystkie te smakołyki, bo reszta ról jest - kłopotliwa.

Joyce Krzysztofa Kolbergera to istny nasz Papcio Chmiel, tworzący kolejny tom przygód Tytusa, Romka i Atomka. Anna Tomaszewska jako Nora - świetna. Tak, wręcz znakomita, tyle że to Dulska w istocie jest - babina z naszej komedii mieszczańskiej. A Barbara Kurzaj w roli tytułowej? Demon z niej - ale jaki? Przedszkolny? Pluszowy? Demon-przytulanka? A może to miła koleżanka szatana z siódmej klasy - pilna szatanica z szóstej klasy? Czy takiej schizofrenii ze śliniakiem w grochy pod szyjką uchodzi nie kupić waty cukrowej? No nie uchodzi! Więc kupujemy... Wystarczy.

Problem nie w tym, czy są to złe, czy dobre kreacje. Problem w tym, że w pewnym sensie nie są one - stąd. Są z romansu godnego Mniszkówny, wzgórz wichrowych bądź innych wietrznych przeminięć. Są ulepione z samych oczywistości - z przeźroczystego lukru. Nie są z nieruchomych szarości Becketta, którego do końca nie opuściło widmo człowieka, co z rękami oplatającymi nogi i z głową wtuloną między kolana - przez całą wieczność cierpliwie przyjmuje wieczność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji