Artykuły

Senny sen o jesieni

Szkoda, że wszystko to, co może przyciągnąć uwagę i ewentualnie poruszyć widza dzieje się w tym przedstawieniu jedynie na poziomie słów - o spektaklu "Sen o jesieni" w reż. Tomasza Hynka w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu pisze Aleksandra Konopko z Nowej Siły Krytycznej.

Cisza, której nie można dłużej znieść. Ciemno, smutno i jakoś tak samotnie. A może tylko nostalgicznie? Bardziej niż cisza dręczy wspomnienie, które ją przerywa.

Powtarzane fragmenty, zatrzymane obrazy, urwane zdania. Strzępki dni. Nowe (lepsze?) życie zbudowane z wycinków wspomnień. Chwile, które trwają, chociaż dawno już przestały istnieć. Echa pamięci zawieszone między prawdą, snem, a marzeniem. Wszystko to tłoczy się w naszej głowie, kiedy oglądamy najnowsze przedstawienie Tomasza Hynka. Jednak tylko do momentu, w którym zdamy sobie sprawę, że to właściwie jedynie słowo zawładnęło naszymi emocjami. Krótkie dialogi i powracające frazy sprawiają, że widz początkowo daje się "wciągnąć" w historię rozgrywaną na scenie. Wyczekując kolejnych słów pozwala uwieść się przesłaniu zawartemu w tekście Jona Fosse. Być może nawet do tego stopnia, że poczuje się nim poruszony, osobiście dotknięty. Dlaczego więc po wyjściu z teatru trudno pozbyć się wrażenia, że zostaliśmy oszukani? Prawdopodobnie dlatego, że obejrzeliśmy przedstawienie, w którym pod względem inscenizacyjnym nic się właściwie nie zdarzyło. Po pięciu pierwszych minutach spektaklu jesteśmy pewni, że wszystko już zostało przed nami odkryte, że tak samo będzie do końca. I rzeczywiście nic się nie zmienia. Widzimy kobietę i mężczyznę. Tych samych? Innych? Nieistotne. Siedzą na ławce, stoją, spacerują. Cały czas podobnie, tylko w różnych częściach sceny. Od czasu do czasu strumień światła wydobywa z oddali zarys innych postaci (te prawie zawsze siedzą tyłem do publiczności). To ludzkie wspomnienia, marzenia, sny. Ale równie dobrze wyrzuty sumienia i "duchy przeszłości". Kobieta i mężczyzna na szczęście dużo rozmawiają, bo tylko dzięki temu podążaniu za tekstem widz ma szansę dobrnąć do końca przedstawienia nie umierając z nudy.

Spektaklu nie ratuje nawet to, że pomysł reżysera (co należy przyznać) jest łatwy do odczytania, klarowny i konsekwentnie przeprowadzony. Otrzymujemy historię wyrwaną z jakichkolwiek czasowych ram. Bez początku i końca. Opowieść rozgrywającą się może nocą, może jesienią, może podczas deszczu To nie ma większego znaczenia, bo przecież "nie można wszystkiego pamiętać". Widzimy obrazy urwane, zlepione z fragmentów wielu innych, niedopowiedziane. Powstają nowe historie. Zniekształcone, odmienne od pierwotnych, bo zbudowane w oparciu o to, co zostało w pamięci. Powielane są fragmenty, sceny, gesty. Uporczywie powtarzane zdania stają się niemal nie do zniesienia. Hynek posługuje się tymi środkami po to, by przypomnieć, jak działa ludzka pamięć. Buduje sceny tak, aby stały się analogią do mechanizmu uruchamiającego nasze wspomnienia. Pokazuje, w jaki sposób odtwarzamy przeszłość swoją własną, ale i cudzą, a potem jak w zdeformowanej formie wpisujemy ją płynnie w teraźniejszość.

Myśl przewodnia spektaklu zostaje dodatkowo zaakcentowana przy pomocy zabiegów, które mają na celu stworzenie tak zwanej "aury przedstawienia". W tym przypadku miała zapewne powstać przestrzeń trochę jak ze snu, jakby odrealniona. Dużo więc tu mroku, ciemności i wyciszenia. Do tego oczywiście nastrojowe światła (Grzegorz Cwalina), które są momentami niedopracowane. Giną gdzieś w połowie drogi, nie wydobywając do końca walorów oświetlanej przestrzeni. Przeszkadzają ostre, rwane przeskoki, brak płynności. Wszystkie te "składniki" nastroju znamy z teatru doskonale, widzieliśmy je już wielokrotnie. Żadnego elementu zaskoczenia. Przeciętnie, sennie i nużąco.

Trafiona jest natomiast scenografia (Mirek Kaczmarek), która intensyfikuje iluzoryczny charakter przedstawienia. Nowoczesna, ascetyczna i symboliczna zarazem. Z podłogi wyrastają trzy równoległe rzędy wielkich prostopadłościanów. Im bliżej widowni, tym bryły są proporcjonalnie coraz mniejsze. Cała przestrzeń utrzymana jest w jasnych jednolitych barwach. Jesteśmy na cmentarzu. Jednym z tych zimnych, "bezdusznych", z jednakowymi płytami nagrobnymi, przypominającym bardziej sterylną kostnicę niż miejsce wiecznego snu. Ale to ujednolicenie wskazuje też na niezmienność ludzkiego losu. Na to jak nieuchronnie wypełniamy "przeznaczenie", jak popełniamy te same błędy, które wcześniej widzieliśmy u naszych rodziców. Jak wiele elementów życia jest niemal identycznych dla nawet obcych sobie ludzi. Zdarza się przecież tak, że mamy nawet te same, choć z pozoru od siebie niezależne, wspomnienia.

Szkoda, że wszystko to, co może przyciągnąć uwagę i ewentualnie poruszyć widza dzieje się w tym przedstawieniu jedynie na poziomie słów i tego, co dzięki nim (gdzieś poza wypowiadanymi wersami) wydarza się między aktorami. Większość scen jest bardzo intymna. Gra aktorów wyciszona, wyważona, a z drugiej strony bardzo przesiąknięta emocjami (szczególnie w przypadku kobiet - Ewa Wyszomirska (Kobieta, Matka, Babcia), Judyta Paradzińska (Kobieta) i Beata Wnęk-Malec (Żona). Kameralny zespół (poza wymienionymi aktorkami grają Andrzej Jakubczyk (Mężczyzna, Ojciec, Dziadek) i Przemysław Kozłowski (Syn, Mężczyzna, Ojciec) gra na równym poziomie. Poprawnie, ale też przewidywalnie. Właściwe nie można niczego aktorom zarzucić, ale również nie udało się żadną z tych kreacji zachwycić.

Nostalgia jesienią jest nieunikniona, przesłania opolskiego przedstawienia interesujące, ale zdecydowanie zbyt senny był ten "Sen o jesieni", żeby go śnić ponownie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji