Fabryka osobników
Nie da się zaprzeczyć, że podobnie jak na amerykańskie filmy akcji istnieje u nas zapotrzebowanie na musicale, a na jednych i na drugich można nieźle zarobić. Zarówno w filmie, jak i w nowoczesnej operetce, czyli musicalu, postępuje się u nas na dwa sposoby: próbując własnej produkcji, jak w wypadku "Metra", lub przyswajając publiczności rzeczy już gotowe, czego przykładem jest amerykański musical "Fame" (Sława). Został on zrealizowany wspólnie przez Teatr Powszechny w Radomiu i Teatr Komedia w Warszawie, gdzie można go teraz oglądać.
Jest to wypełniona tańcem i śpiewem historia grupy studentów słynnej szkoły artystycznej w Nowym Jorku. Młodzi ludzie uczą się, spierają z profesorami, kochają. Młodzi są żądni powodzenia, pełni zapału, ciężko pracują w szkole. Jedna z bohaterek Carmen Diaz - dobra rola Denisy Geislerovej - w pogoni za karierą umiera.
Charakterystyczne, że ani ze sceny, ani z ust profesorów czy uczniów nie pada żadne słowo o powołaniu, o istocie sztuki, o jej wzniosłych celach. Uczelnia artystyczna, jaką widzimy na scenie, nie jest szkołą osobowości, a fabryką osobników, którzy śpiewają, tańczą, recytują.
Inaczej było w znakomitym "Chorus Line", gdzie nawet dojrzali artyści starali się o rolę biorąc udział w castingu. Ich twarze i postaci były wyraziste, zindywidualizowane, z cieniem dramatu. W naszym "Metrze" karierę przeciwstawiono niezależności.
W "Fame" nie ma żadnego poważnego dramatu. Tylko nieszczęśliwa historia Carmen ma działać jako ostrzeżenie i pouczenie, że przede wszystkim należy grzecznie chodzić do szkoły. Zrozumiałe jest pragnienie wybicia się młodych ludzi, ale w tej sztuce kojarzy się ono z suchą zaprawą do wyścigu artystycznych szczurów. Ot, stary amerykański sen o karierze ubrany w nowy kostium, dla nowej generacji. Na szczęście można zapomnieć o banalnym libretcie, słuchając muzyki i patrząc na znakomite tańce zespołu w układach Wojciecha Kępczyńskiego, reżysera i choreografa spektaklu oraz dyrektora teatru radomskiego. Zespół tańczył profesjonalnie. Zwracały też uwagę kostiumy: barwne, pełne nonszalanckiego luzu, pozornie niedbałe. Ze śpiewem także dawano sobie radę, szkoda tylko, że orkiestra często zagłuszała słowa.
Najsłabiej wypadła strona teatralnie najważniejsza, czyli aktorstwo. Było na granicy amatorstwa, a do tego artyści nie mogli się zdecydować, czy mają grać Polaków czy udawać Amerykanów.
Tak na razie bywa z musicalami w Polsce - artystycznie nie są ani polskie, ani amerykańskie. Ale może próbować warto.