Artykuły

Schizofrenia w stylu light

Sceny całkowicie poważne mają czasem szansę wybrzmieć naprawdę autentycznie i wzruszająco. Niestety, inkrustowane są prostackimi, czasem śmiesznymi, częściej żenującymi żartami podważającymi ich znaczenie i rozbijającymi uwagę widza - o "Łucji szalonej" w reż. Magdaleny Piekorz w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

Amerykański dramatopisarz - Don Nigro - autor dramatu "Łucja szalona" ma na swoim koncie ponad sto utworów scenicznych. I, jak to niestety często bywa, również w jego przypadku, ilość nie przekłada się na jakość. Dowody na to widoczne są jak na dłoni w przedstawieniu Magdaleny Piekorz w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie.

Spektakl, co prawda próbuje pogłębić tekst balansujący między ordynarną farsą a tandetnym melodramatem i nadać wagę spłyconej przez niego problematyce. Niestety, bezskutecznie.

Bohaterami są postaci fascynujące nie tylko jako ludzie, ale również jako artyści Na scenie spotykają się James Joyce (Krzysztof Kolberger) i Samuel Beckett (Krzysztof Zawadzki) - pierwszy jako zasłużony literat, drugi jako początkujący dramatopisarz. Historia ich przyjaźni stanowi jednak jedynie wątek poboczny. Główną bohaterką jest tytułowa Łucja (Barbara Kurzaj) - córka autora "Ulissesa". Mieszkająca z rodzicami dorosła już dziewczyna nie umie znaleźć dla siebie miejsca w świecie - może właśnie dlatego za punkt honoru postawiła sobie jak najszybciej wyjść za mąż. No, ale nie za byle kogo - tylko za młodego, początkującego artystę - niejakiego Becketta Niestety, poza wrażliwością na sztukę, nic jej właściwie z nim nie łączy. Ona jest nadpobudliwa - on zamknięty w sobie. Ona rozpaczliwie łaknie miłości - on w miłość nie wierzy. Ona pragnie wyjść za mąż - on nie chce się z nikim wiązać. Nic dziwnego, że finał tej historii jest tragiczny. A właściwie - mógłby taki być, gdyby nie sentymentalizm przedstawienia.

Akcja rozgrywa się w prowizorycznej przestrzeni mieszkania Joyce'ów, z widokiem na Paryż. Zarówno ściany pokoju, jak i meble mają na białym tle nadrukowane ręcznie pisane słowa, co jest jasnym odwołaniem do twórczości literackiej postaci. Poza tym konstrukcja pokoju przypomina nieco klatkę - stąd można wysnuć wniosek, że postaci znajdują się w pułapce zarówno swojego talentu, jak i słów w ogóle.

Wszystko kręci się bowiem wokół twórczości artystycznej oraz wynikających z niej skomplikowanych związków uczuciowych między postaciami. Choroba Łucji wynika z jej, naznaczonej ambiwalencją, relacji z ojcem. Córka jest dla Joyce'a tak muzą, jak i utrapieniem. Sama kocha tatę, ale czuje się marginalizowana ze względu na jego pasję tworzenia. Z jego powodu prawdopodobnie zakochuje się w utalentowanym i ekscentrycznym Becketcie - podświadomie wybierając mężczyznę podobnego do ojca. Łucja również posiada szczególną, podobną do nich, wrażliwość. Nie potrafi jednak przekuć swych emocji w dzieło sztuki. Dlatego daje im upust w codziennym życiu. Z początku wygląda to stosunkowo niegroźnie: córka Joyca wydaje się jedynie zdziecinniałą, egzaltowaną, znudzoną i niewyżytą pannicą. Potem jednak jej choroba psychiczna przyjmuje coraz cięższą formę, jej zachowanie staje się więc coraz bardziej paranoiczne i szalone. Dziewczyna ma napady furii i rozpaczy, udaje katatonię, podpala swój pokój, cierpi na mitomanię.

W roli Łucji Barbara Kurzaj stara się zarazem budować psychologię postaci, jak i zachować do niej pewną dozę dystansu, operując świadomie przejaskrawionymi środkami. Jest to o tyle uzasadnione, że wynika bezpośrednio z charakteru postaci, która również patrzy na siebie trochę z zewnątrz. Ma naturę szydercy, a śmiejąc się ze wszystkiego - nie odpuszcza nawet sobie samej. Problem w tym, że w kreacji tej zabrakło równowagi między powagą a autoironią - przez co czasem zamienia się ona w swoją karykaturę - rysowaną zbyt grubą kreską.

Jest to zresztą usterka całego przedstawienia, które stara się łączyć komizm z powagą oraz realizm z symboliką. Zaburzenie proporcji między tymi środkami, które po części wynika z charakteru tekstu, po części z rozwiązań inscenizacyjnych, doprowadza do estetycznego chaosu, w którym tragizm i komizm znoszą się nawzajem. Sceny całkowicie poważne mają czasem szansę wybrzmieć naprawdę autentycznie i wzruszająco. Niestety, inkrustowane są prostackimi, czasem śmiesznymi, częściej żenującymi żartami podważającymi ich znaczenie i rozbijającymi uwagę widza. Toporny komizm pojawia się najprawdopodobniej, by dystansować do świata przedstawionego i chronić przed patosem, co samo w sobie jest świetnym pomysłem. Zdaje się on jednak na siłę doklejony do całości i w rezultacie ośmiesza postaci oraz konflikty między nimi. Natomiast sceny wizyjne rozpoczynające obie części i kończące spektakl (stanowiące więc pewnego rodzaju klamrę) mają przenieść konflikt między postaciami na wyższy, duchowo-egzystencjalny, poziom. Jednak na początku są słabo czytelne, a w finale pod wpływem towarzyszącej im sentymentalnej muzyki, stają się tak patetyczne, że burzą napięcie, które udało się wytworzyć w scenach poprzednich.

Nadmiarowi środków towarzyszy wielość podejmowanych tematów. Spektakl zawiera refleksję o kondycji artysty: z jednej strony geniusza, z drugiej normalnego człowieka. Porusza problem losu dziecka słynnego twórcy: odrzuconego i nie mogącego kontynuować dzieła ojca. Ciekawy jest też wątek chorej namiętności i obłąkańczej miłości. Niestety żaden z tych motywów nie został konsekwentnie wydobyty i poprowadzony, przez co wszystkie tracą na ważności, giną w "teatralnym bigosie". Poza tym rozpoczęte wątki muszą mieć swój finał - w każdym przypadku dość przewidywalny. Dlatego wiele scen zdaje się istnieć tylko po to, by doprowadzić fabułę do końca. Wtedy przedstawienie przestaje zaskakiwać i staje się nieznośnie monotonne.

Spektakl "Łucja szalona" jest przedsięwzięciem równie ambitnym, jak nieudanym. Aktorzy starają się dotrzeć do papierowych i szablonowych postaci dramatu oraz nadać im złożoności - niestety co chwilę rozbijają się o jakąś niezgrabnie napisaną kwestię lub nielogiczny i nie umotywowany zwrot w postępowaniu bohatera. Nie pomaga im również pomyślana w sposób filmowy muzyka, która tautologicznie dopowiada to, co i tak jest oczywiste. Największą zaletą spektaklu mógłby być jego ironiczny stosunek do postaci ikonicznych w światowej literaturze. Jednak i ta ironia wydaje się zbyt grubiańska, by móc odpowiednio wybrzmieć - niektóre żarty chciałoby się po prostu jak najszybciej zapomnieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji