Artykuły

Trudno nie kochać Radomia

Wojciech Kępczyński ma dobrą rękę do musicali. W zeszłym sezonie kibicowaliśmy sukcesom "Józefa i cu­downego płaszcza snów w technikolorze", teraz mamy "Fame". Słowo fame oznacza nie tylko sławę, ale wszystko to, co się łączy z pozycją bycia sławnym. I to właśnie jest szczytem aspiracji pokolenia lat 80. i 90. Kiedy na sceny teatrów Powszechnego w Ra­domiu i Komedii w Warszawie wychodzą aktorzy i śpiewają słowa "ja chcę być naj", śmiało można uznać je za wyznanie wiary współczesnej młodzieży. Miejscem, w którym najlepiej się ta teza sprawdza, jest utworzona przez słynnego burmistrza Nowego Jorku La Guardię bezpłatna, wyławiająca talenty High School of Music and Art and Performing Arts, w skrócie Fame School. Punkt na mapie metropolii, z którego najłatwiej było się odbić do skoku i na ekrany telewizyjne, błyskające laserami sceny rewiowe czy podpisać kontrakt z wielką wytwórnią fil­mową. Żyjemy bowiem w globalnej wiosce, pod presją środków masowego przekazu, które wynoszą i zwalają autorytety końca XX wieku. Do sławy można dojść na różne sposoby. Prócz am­bicji potrzebna jest tu praca. Skończył się czas cu­downych samouków i genialnych amatorów - żyje­my w epoce profesjonalistów. Ale i do fachowości wiodą różne drogi. Na przykład tańczyć można dla ekspresji własnej osobowości. Dlatego tylko, że ma się rytm we krwi, że taniec staje się sensem życia. Mimo iż nie potrafi się przeczytać poprawnie słowa, ciałem można powiedzieć wszystko. Takim chłopakiem jest Tyrone Jackson (Krzysztof Adamski), któremu, gdy śpiewa "tańczę na chodniku", wierzymy bez reszty. Można też kochać taniec dla­tego, że od małego kształciło się w trudnej szkole klasycznego baletu, gdzie posiadło się umiejętność poprawnego wykonania pas de deux i battements. Taka jest sympatia Tyrone'a, pochodząca z arysto­kratycznej rodziny Iris Kelly (Anna Głuchowska). Można próbować dojść do sławy na skróty. Tę drogę wybiera ognista Hiszpanka Carmen Diaz (Denisa Geislerova). Jest prymuską w fame, za drzwia­mi szkoły czeka kolejka facetów, którzy obiecują jej ułatwić karierę od razu na profesjonalnej scenie. Jest to jednak droga, która nierzadko prowadzi do przepaści - jeśli szarżujesz na nie znanym terenie, możesz się stoczyć. Sprostytuowana Carmen umie­ra z przedawkowania; ta śmierć daje się czytać symbolicznie na wielu planach. Droga do aktorstwa może też wieść przez pogłębia­nie repertuaru. Trasę od reklam telewizyjnych do Szekspira przechodzi na przykład utalentowany Nick Plazza (grany wymiennie przez Jana Bzdawkę, Krzysztofa Cybińskiego i Roberta Janowskiego). Szkoła Sławy daje też możliwości naturom roman­tycznym. Taka jest Serena Katz (grana przez Kata­rzynę Krzyszkowską-Sut i Joannę Węgrzynowską, obie z zespołu teatru radomskiego). Ta postać po­kazuje, że pracowitość i ambicja mogą być o wiele skuteczniejsze, jeśli stoi za nimi wrażliwość. Dla niekonwencjonalnych chłopczyc i łakomczuchów też znajdzie się furtka. Dla błaznów i urodzonych komików również.

Droga do sławy może się też zaczynać od rodzin­nej tradycji. Schlomo Metzenbaum (Michał Sikorski) jest synem znanego kompozytora, więc, by od­ciąć pępowinę, poszukuje własnych środków wypo­wiedzi. To go prowadzi od Mozarta do muzyki rockowej, ale potem z powrotem. Zażywszy wol­ności w Fame School, chłopak pójdzie jednak do konserwatorium.

To wszystko to jedna strona dydaktycznego meda­lu, czyli uczniowie. Są jeszcze i muszą być, jak w każdej szkole, nauczyciele. Przed nimi staje trudne pytanie: jak łączyć wiedzę z talentem i co jest ważniejsze, teoria czy praktyka. Nie ma w tej spra­wie ani łatwych, ani prostych odpowiedzi, o czym przekonujemy się, śledząc na przykład postaci Miss Sherman (Danuta Błażejczyk) i jej polemistki Miss Bell (Ewa Kuklińska). Inni pedagogowie stają przed podobnymi dylematami.

Wojciech Kępczyński na zaimprowizowanej po ra­domskiej premierze konferencji prasowej powiedział, że w pewnym sensie jest to sztuka o nim. Sam jest absolwentem szkół artystycznych, więc dobrze wie, że problemy i ambicje, które kłębią się w No­wym Jorku, sprawdzają się i nad Wisłą. Fame ma charakter uniwersalny. Każdy widz MTV wie, że sława nie zna granic. Tak samo zresztą ambicja. Jest to bowiem spektakl o ambicji. Ambicji w kilku znaczeniach tego słowa: ambicji młodych ludzi w drodze do sławy, ambicji nauczycieli w jak naj­piękniejszym szlifowaniu surowych talentów oraz - co ostatnie, ale nie najmniej ważne - ambicji pro­wincjonalnego teatru, aby stać się pierwszą sceną muzyczną kraju. Obecni na premierze David de Silva, zwany ojcem Fame, i kompozytor Steve Margoshes nie mogli wyjść z podziwu, że w małym mieście wschodniej Europy można było stworzyć tak profesjonalny spektakl. Bo rzeczywiście - poczy­nając od płynnej reżyserii, doskonałego tempa, wy­równanego poziomu zespołu, idealnie zgranej chore­ografii, całość wypadła imponująco jednorodnie, har­monijnie i atrakcyjnie. Ogromnie ważna jest tu ro­la scenariusza, przy okazji którego obserwujemy swego rodzaju drogę pod prąd. Sądzę, że jest tak dobry i logiczny, tak celnie wyważa nastroje lirycz­ne, dramatyczne, melodramatyczno-tragiczne i sceny pełne humoru, ponieważ najpierw był film, potem serial, a na scenę materiał trafił dopiero po tych balonach próbnych. Zwykle bywa odwrotnie i błędy korygowane są w praniu. Tym razem tekst jest bezbłędny (w stylu nierówny, ale miejscami z dużą inwencją tłumaczony przez Klaudynę Rozhin). Pro­wadzenia muzycznego podjął się, nie po raz pier­wszy w tym teatrze, Maciej Pawłowski, którego jes­tem fanką, bo w kanale orkiestrowym daje lepszy show niż na scenie, choć w zupełnie innym, bar­dziej "techno" stylu niż znakomity Janusz Stokłosa. Co ciekawe, na moje ucho musical ten nie jest ewidentnie wypchany przebojami - właściwie podobały mi się wszystkie piosenki, choć refren żadnej z nich nie męczył mnie potem po nocach. Jestem jed­nak pewna, że ten równo wysoki poziom ilustracji muzycznej wprost sprzyja jakości tego, co na sce­nie. A są tu także różne zabawne efekty choreogra­ficzne i techniczne rodem z "czarnego teatru", słowem - "Fame" jako całość to sceniczny przebój. Zespół, podobnie jak ongiś ten do "Metra", jest tu specjalnie dobrany i jego profesjonalizm nie budzi najmniejszych wątpliwości. Spektakl odniósł więc nie tylko sukces artystyczny, ale i organizacyjno-menażerski (podobnie jak wspomniane "Metro", oczy­wiście w Polsce). Amerykańscy twórcy "Fame" na py­tania natury komparatystycznej powiedzieli, że w Paryżu czy Berlinie wiedzą, czego się spodziewać w teatrach bogatych i wyposażonych we wszelkie możliwe lasery-bajery, i często wychodzą z niedo­sytem. W Radomiu mieli łzy w oczach na próbie generalnej, bo nie mieli najmniejszych wyobrażeń o tym, co zobaczą, a pokazano im przedstawienie z polotem i z duszą, bazujące oczywiście na zna­komitym przygotowaniu i wyćwiczeniu całego taneczno-wokalno-muzyczno-aktorskiego zespołu. Osobne pochwały należą się scenografowi (Maciej Preyer). Kiedy w brawurowej scenie wjeżdża żółta szewroleta, klasyczny nowojorski yellow cab, na tablicach rejestracyjnych ma z przodu napis FAME, zaś z tyłu (z serduszkiem) I LOVE RADOM.

I rzeczywiście, jak tu nie kochać Radomia?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji