Artykuły

Genius Loci. Odsłona druga

"Bóg Niżyński" w reż. Piotra Tomaszuka z Teatru Wierszalin na Festiwalu Genius Loci w Teatrze Łaźnia Nowa. Pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi dzień tegorocznego Genius Loci przyniósł kolejną propozycję pochylenia się nad tematem religijności człowieka. W niedzielny wieczór surowe wnętrze Łaźni Nowej zmieniło się w przestrzeń świętokradzkiego rytuału. Przestały rzucać się w oczy wysokie ściany, ogromna przestrzeń, ciężkie, przesuwane drzwi. Publiczność, zajmująca miejsca na niewielkiej widowni, miała przed sobą wnętrze o nieprecyzyjnych wymiarach i niejasnym przeznaczeniu. Prędko jednak wyjaśniło się, co i po co znalazło się przed naszymi oczami.

Ciągnący się przez całą scenę, pokryty szmatami podest spełniał funkcję ołtarza - przestrzeni do nieokiełznanego, energetycznego tańca. Bo o tańcu odprawiano nabożeństwo. Zawieszone w tyle sceny dzwony, uderzane przez aktorów, sugestywnie wywoływały liturgiczne brzmienie, a niewielkiej mocy żarówki i masywna świeca były głównymi źródłami światła.

W takim otoczeniu rozegrał Piotr Tomaszuk swego "Boga Niżyńskiego". Zawiódł się jednak ten, kto oczekiwał chronologicznie przejrzystej, biograficznej opowieści o wzlocie i upadku geniusza. Wierszalin przywiózł do Krakowa spektakl, który złożony został z kilku płaszczyzn prezentowanych jednocześnie. Wzajemnie ponakładane przestrzenie, w których rozgrywa się spektakl, mylą widzowi tropy, zanieczyszczają odbiór, celowo utrudniają komunikację sceny z widownią. Jednak cierpliwy widz rozpozna wśród chaosu elementów opowieść o geniuszu, którego zniszczyła miłość do mężczyzny połączona z miłością do tańca.

Opowieść o tancerzu wpisana jest w strukturę rytuału - dziwnej, nie-świętej Mszy. Kapłan tego obrzędu doznaje łaski wcielenia w Niżyńskiego - a może nim jest - tego nie wiemy na pewno. Pozostałe osoby biorące udział w rytuale nie mają tak ściśle zarysowanych charakterów. Ktoś wypowiada kwestię Diagilewa (Pavel Kryksunou), ktoś - żony tancerza (Katarzyna Siergiej), ale to role prędko porzucane, na nowo podejmowane, znów porzucane - nie przyjmowane na stałe. Jedynym, który w swej roli trwa od początku do końca jest sam Niżyński (Rafał Gąsowski). Obojętnie, czy referuje poczynania mistrza sceny, czy tańczy "jego" układy ruchowe - ani na chwilę nie przestaje trwać w przyjętej na siebie roli. Wypełnia swoją rolę do końca - zatracając się w swym oddaniu i godząc się umrzeć z miłości. Figura Chrystusa jest w nim spleciona w jedno z pełnym erotyki kochankiem, udręczonym mężem, artystą, któremu odebrano możliwość ekspresji.

Ekstatyczny styl gry, kompletne zatracenie się w budowaniu świata przedstawionego - i potężny przekaz energii ze sceny ku widowni, to najsilniej działające elementy spektaklu. Wszyscy aktorzy biorą udział w rozpędzeniu i utrzymywaniu w ruchu machiny przedstawienia. Bez względu na rozmiar zadania aktorskiego, ich kreacje służą zbudowaniu jakości spektaklu. Choć zatem bez wahania wyodrębnić można rolę główną, to spektakl jest kreacją zbiorową, z której nie można wyjąć i oglądać jednego elementu - wszystkie one bowiem istnieją w kontekście całości.

Widowisko ma równy rytm, rozpędza się, biegnie coraz bardziej wartko, by w finale wyhamować i z emocjonującego galopu przejść do nastroju kontemplacji - bo tak zbudowana jest scena ukrzyżowania Niżyńskiego. Jedynie gdzieś około połowy przedstawienia mechanika inscenizacji przestaje funkcjonować. Być może to zmęczenie odbiorcy - ale można było odnieść wrażenie zwolnienia, niespodziewanego wytracenia tempa. Zaczęła przeszkadzać bełkotliwie opowiadana historia, drażnić ekspresja aktorów. Gdy jednak spektakl z powrotem wskoczył w swój rytm - wszystko to ułożyło się ponownie we wcześniejszą, znakomitą jakość.

Takie wybicie po raz kolejny uświadamia, jak ważnym elementem przedstawienia - tego, ale i spektakli w ogóle - jest ta nieuchwytna wartość, jaką stanowi rytm i manipulowanie nim.

Przedstawienie buduje w widzu wrażenie silnego współuczestnictwa. Stajemy się kimś więcej niż tylko oglądaczami tego, co jest nam pokazywane. Wraz z artystami współodprawiamy niejasny obrzęd, na którym znaleźliśmy się na własne życzenie - kupiliśmy bilet. "Bóg Niżyński" zagarnia widza całkowicie przez niezwykle intensywne półtorej godziny, właśnie dzięki wpisaniu w strukturę rytuału. Na scenie nie odbywa się jednak żadne świętokradztwo - Tomaszuk korzysta raczej ze znanej konstrukcji, by zbudować nowego typu wspólnotę, opartą na doświadczeniu silniejszym, niż tylko estetyczne. I choć jest ono również doświadczeniem stricte estetycznym - odbywa się na gruncie spektaklu - jego sugestywność jest niezwykła, całkowicie absorbuje widza i nie od razu pozwala mu opuścić świat urojonego ceremoniału. Po spektaklu, gdy zgasły światła, widownia zamarła w pełnej napięcia ciszy. To chyba najlepsza możliwa recenzja. Udało się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji