Artykuły

Bez gdańskiej szafy

"Blaszany bębenek" w reż. Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Jarosław Zalesiński w Dzienniku Bałtyckim.

Nareszcie! "Blaszany bębenek" odarty z jego gdańskości, kaszubskości i niemieckości. Adaptacja najsłynniejszej powieści Güntera Grassa w teatrze Wybrzeże gra na nosie nostalgicznym, sentymentalnym sposobom czytania Grassa w Gdańsku. I na tym właśnie wygrywa.

Scena została z tych sentymentów odarta najdosłowniej, bo nie ma na niej żadnych gdańskich szaf, pluszowych kanap i luster w ciężkich ramach. Tym, co na praktycznie pustej scenie zwraca przede wszystkim uwagę, jest biegnąca w poprzek, wymalowana czerwoną farbą szeroka czerwona wstęga, pnąca się potem po tylnej ścianie sceny aż po dach. Musi być tu ważna, skoro w drugiej części, w której zmienia się praktycznie wszystko, ona pozostaje, tyle że ułożona z podświetlanych na pomarańczowo szyb.

Wstęga przypominać może opaski i sztandary, na których umieszczano swastyki. I rzeczywiście, w pierwszej części, gdy na scenie robi się gęsto od brunatnych kostiumów, z góry sfruwa wielki hakenkreuz i ładnie się w tę wstęgę wkomponowuje. Ale nie, nie jest to jednak przedstawienie o brunatnym totalitaryzmie. Jeden z najzabawniejszych pomysłów reżysera to piosenka o "Czterech pancernych" odśpiewana - po niemiecku. Tak jakby wszystkie piosenki zdobywców były do siebie podobne A gdy na scenę wpada młody esesman, z po polsku niedociągniętym krawatem, i wykrzykuje przemówienie, publiczność bezbłędnie wyłapuje z jego oracji polityczne hasła IV RP. Satyra na braci Kaczyńskich zatem? Nie, też nie.

Mam przekonanie, że reżyser Adam Nalepa mówi nam w swojej adaptacji "Blaszanego bębenka", że właściwie w historii zawsze działo się i dzieje mniej więcej to samo. Ta szeroka czerwona wstęga, na której wszystko się tu rozgrywa, nigdzie się nie kończy. Co najwyżej - dzieją się na niej rzeczy coraz okropniejsze.

Druga część widowiska, dziejąca się współcześnie, jest opowieścią o dzisiejszych dużych dzieciach, karmiących się koszmarną muzyką disco, narkotycznymi upojeniami i szybkim seksem. Słyszymy te same dialogi, co w przedwojennym Gdańsku, ale dociera do nas, że czasy mamy o wiele gorsze, bo wrażliwość na zło, doszczętnie już dzięki mediom zbanalizowane, jest w nas zabijana o wiele szybciej i o wiele skuteczniej.

Dzięki odarciu powieści Grassa z gdańskich sentymentów reżyser Adam Nalepa po pierwsze przypomniał, że "Blaszany bębenek" jest tak naprawdę uniwersalną bajką, groteskową i okrutną. Po drugie pokazał, że pasuje ona do każdych czasów, a czas, w jakim żyjemy, nie jest od tego wyjątkiem.

Słowo podziękowania należy się jeszcze aktorom. Łatwego chleba tu nie mają, bo grają postaci niemal bez psychologii, jednowymiarowe figury. Bawidamek Jan Broński gra raczej kamizelką w kwiaty i nieodłączną gerberą w dłoni. Do kostiumu i schematu, z premedytacją, sprowadzono tu wiele postaci. Nie przeszkodziło to jednak np. Dorocie Kolak czy Ryszardowi Ronczewskiemu odegrać pełnokrwistych ludzi. Ale osobnego odnotowania wymaga rola gościnnie występującego Pawła Tomaszewskiego. Fizycznie jakby stworzony do roli Oskara Matzeratha, co więcej - utożsamił się z nim duchowo. Cała zagadka bycia dzieckiem, które potrafi być i niewinne, i okrutne, jest w granej przez niego postaci.

Nie sposób tego spektaklu opisywać we wszystkich szczegółach, bo tak wyładowany jest symbolami, że na niektórych zakrętach reżyser nad kierunkiem jazdy nie zapanował. Jest to jednak zaskakująca, przemyślana i ważna interpretacja "Blaszanego bębenka". Zobaczcie to państwo koniecznie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji