Artykuły

Oczywista oczywistość

"Stiffelio" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Pisze Tomasz Cyz w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Polską premierę opery"Stiffelio" Verdiego - otwierającą kolejne dni tego kompozytora w Poznaniu - reżyserował Paweł Szkotak. Niedobry jest ten "Stiffelio". Przede wszystkim nijaki, nieładny scenograficznie, pozbawiony interpretacji, reżyserskich półcieni i półtonów.

Powierzenie inscenizacji Pawłowi Szkotakowi mogło okazać się strzałem w dziesiątkę. Przecież jego "Carmen" w gliwickich ruinach została nie tylko dobrze przyjęta przez publiczność, ale i krytykę. Tak, polski teatr operowy potrzebuje nowych reżyserskich twarzy. Ale... Niedobry jest ten "Stiffelio" Szkotaka w Poznaniu.

Pierwszy akt wygląda jak koncert, tyle że w kostiumach i z dekoracją. Bohaterowie stoją w miejscu, choć to jeszcze nie problem. Ale w miejscu stoją ich emocje, ich życie. A przecież doszło do zdrady, a miłość ustępuje miejsca nienawiści...

Szkotak grzeszy przede wszystkim naiwną ilustracyjnością, banałem ("to przede wszystkim opowieść o Linie - kobiecie uwięzionej w złotej klatce wymagań otaczających ją mężczyzn" - mówił przed premierą - więc stawia na scenie złote rusztowanie przypominające klatkę i każe śpiewaczce próbować się z niej uwolnić), sztampowym prowadzeniem śpiewaków, którzy przypominają postaci z niemych filmów. Wielkie gesty, szeroko otwarte oczy, wszystko twarzą do widowni. Wszystko puste. Zastanawia już otwarcie. Przez dużą część uwertury (której tematy mogłyby wypełnić kilka oper - nic dziwnego, że Verdi pisał ją w nocy przed prapremierą) patrzymy na kurtynę. A gdy już na ostatnim temacie odsłania się przed nami scena, nieciekawy obrazek dopełniają inne "oczywiste oczywistości".

Lina (ciekawa Monika Mych) bawi się w chowanego z kochankiem Raffaelem (Dymitr Fomenko), przy stole śpi stary pastor Jorg (fałszujący Marian Kępczyński), któremu majordomus Fritz (niema postać - urastająca do rangi fatum - grana przez Ryszarda Dłużewicza) zamiast książki podkłada dwa jabłka. Rajski wąż? Troszkę to głupie. Podobnie jak cała sekwencja z laleczką, którą w rozmowie o niewinności i zdradzie przytulają na zmianę Lina i Stiffelio (jednowymiarowy głosowo i aktorsko Szymon Kostecki).

Drażni ilustracyjna banalność projekcji nieba zamykających przestrzeń w cmentarnej scenie drugiego aktu. Kiedy muzyka i emocje rosną, obraz przyspiesza, kiedy napięcie opada, chmury zwalniają... Zresztą, równie nieznośna w tej scenie jest obecność "cytatów z rzeźb Igora Mitoraja" (jak czytamy w ostatnim zdaniu ostatniej strony programu). Jedynie przestrzeń trzeciego aktu wygląda interesująco. Opera lubi takie wielkie płaszczyzny, odbijające światło ściany, które fakturą i materiałem wchodzą w dialog z muzyką.

Największym błędem Szkotaka było jednak teatralne zaufanie w słowo, które miałoby moc sprawczą. O co chodzi? W teatrze dramatycznym często "reżyser ma pomysły" i postanawia na scenie opowiedzieć swoją historię, wydobywając z tekstu podskórne wątki, skupiając się przykładowo nie na głównej postaci, lecz jego pierwszym protagoniście, wchodząc w dialog z tradycją wystawiania danego tytułu.

Szkotak chciał w "Stiffeliu" opowiedzieć historię Liny. Tylko że w operze moc sprawczą ma muzyka. I jej arytmetyka. Przecież Stiffelio śpiewa więcej i częściej niż Lina, dużą rolą jest też postać Stankara (głosowo i aktorsko najciekawszy Adam Szerszeń), ojca Liny. W teatrze operowym nie wystarczy chcieć. Tu każdy takt, każda nuta, musi znaleźć swoje odbicie w ustawieniu postaci na scenie, w ich doświetleniu, zabarwieniu, kostiumie, gestach. Na dodatek historia polskich wystawień "Stiffelia" nie istnieje...

Patrząc na poznańskiego "Stiffelia" (i słuchając dobrze brzmiącej orkiestry i chóru pod batutą Eraldo Salmierego), pomyślałem też, że Paweł Szkotak chciał ukryć się za muzyką. To nawet dość ciekawe. Tylko że trzeba mieć wielkie doświadczenie w pracy w operze, żeby zdecydować się na taką reżyserską obecność-nieobecność. Trzeba umieć się przeciwstawić muzyce, żeby zrezygnować z siebie. Inaczej muzyka zmiecie nas z powierzchni sceny.

I jeszcze koniec. Stiffelio wykrzykuje słowa przebaczenia, Lina na kolanach idzie do niego po schodach, klatka wyjeżdża w górę, kościelna rozeta na horyzoncie płonie czerwonym światłem. A majordomus Fritz wchodzi bocznymi drzwiami i, patrząc na to wszystko, gryzie czerwone jabłko. A co na to żubr?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji