Artykuły

Wojna na obiad, cegłą na deser

Przedstawienie już w warstwie wizualnej odwołuje się do wiedzy wspólnej, podstawowych umiejętności interpretacyjnych widza. Pozwala zidentyfikować przestrzeń sceny i bohaterów w oczywisty, jednoznaczny sposób. Powszechnie wiadomo, że dzieci bywają okrutne, a ich ulubioną rozrywką bywa dręczenie słabszych - o "Poobiednich igraszkach" w reż. Janusza Łagodzińskiego w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Odgrywanie dzieci na scenie przez dorosłych aktorów to zawsze ryzykowne przedsięwzięcie. Nie bardzo wiadomo, jak to zrobić, żeby przekonać do siebie widza, nie infantylizując jednocześnie całego przedsięwzięcia. Trudna sztuka poszukiwania złotego środka nie do końca udała się w kaliskiej inscenizacji.

Reżyserujący widowisko Janusz Łagodziński umieścił widzów i aktorów w zabudowaniach fabrycznych. Przestrzeń gry ma przypominać podwórko - i dzięki naturalnemu "wystrojowi" wnętrza osiągnięty efekt robi wrażenie. Na tym podwórku dzieci, młodsze i starsze, spotykają się zapewne codziennie. Ich spotkaniom towarzyszy zabawa, płynnie przechodząca w rzeczywistość - tę z kolei oddziela od kolejnej zabawy cienka, niekiedy trudna do wyznaczenia linia. Tylko dzieci potrafią rozpoznać te płaszczyzny i umiejętnie się w nich za każdym razem odnajdować.

Zabawa właśnie zagarnia ogromną część spektaklu. Jest ona niczym nie skrępowana, improwizowana, żywiołowa i spontaniczna. Bywalcy podwórka bawią się "w ślub", "w posągi", "w wojnę", te harce zajmują stosunkowo dużo czasu scenicznego. Jednak z tak prowadzonego motywu zabawy nie wynika dla spektaklu literalnie nic.

Jakby tego było mało - przedstawienie już w warstwie wizualnej odwołuje się do wiedzy wspólnej, podstawowych umiejętności interpretacyjnych widza. Pozwala zidentyfikować przestrzeń sceny i bohaterów w oczywisty, jednoznaczny sposób. Powszechnie wiadomo, że dzieci bywają okrutne, a ich ulubioną rozrywką bywa dręczenie słabszych. Mocno eksponowana ściana cegieł funkcjonuje jak Czechowowska strzelba - coś się z nią musi stać. Dziewczynka ubrana w burą spódnicę i szarą bluzkę już przez sam strój jest napiętnowana i skazana na inność. Tego typu sygnały skazują kaliskie przedstawienie na banał i opowiadanie o niczym. Nie ma w widowisku żadnego przeprowadzanego tematu oprócz tego, który pojawia się w samym dramacie. Spektakl rozwija się w zgodzie z tekstem, podąża za nim wiernie - jednak w warstwie scenicznej nie wynika z tego nic ponad opowiedzianą historią. Wygląda to tak, jakby powodem do powstania spektaklu było pragnienie pokazania tego, że dzieci bywają okrutne, co jest - jak już to zaznaczyłem - prawdą banalną i zużytą.

Nie pomaga spektaklowi muzyka Bolesława Rawskiego, ani światła. Jedno i drugie medium punktuje to, co już mówi sam tekst, a co dodatkowo demonstrują na scenie aktorzy. Skumulowane tautologie nie służą widowisku, wydłużają je i przyczyniają się do jego nachalnego, łopatologicznego wydźwięku.

Przy wszystkich słabościach spektaklu trzeba zaznaczyć, że aktorstwo jest jego najmocniejszą stroną. Granie dzieci to wyzwanie niełatwe. Kaliscy aktorzy radzą sobie z nim na różne sposoby, bardziej lub mniej skutecznie.

Piotr Bigora (Andres) i Ewa Kibler (Karolina) stosują serię przerysowanych gestów, udziecinnionych, nieprawdziwych i nieprzekonujących. Dariusz Sosiński (Sergio) nie pozostawia żadnego śladu w pamięci widza, skutecznie chowając się za plecami kolegów, podobnie jak występujący gościnnie Przemysław Dąbrowski (Diego). Niemądrze zachowuje się na scenie Dariusz Taraszkiewicz (Alonso), na którym takie zachowanie po części wymusza kostium - krótkie spodenki na szelkach i byle jaki sweter. Osiemnastoletni Julito Jacka Jackowicza jest najstarszym z bohaterów. Opóźniony w rozwoju chłopiec to jedna z ofiar nieprzyjaznej rzeczywistości podwórkowej. Jackowicz odwzorowuje na scenie gesty tak proste, podstawowe - a jednocześnie przejmująco osobiste - że w niektórych momentach zdaje się kraść dla siebie materię przedstawienia. Jednak to jedynie przebłyski. Cała rola jest dla niego jakby niewygodna, nie odnajduje się w niej - i mimo włożonej pracy nie osiąga szczególnych efektów.

Upupiona w swoim kostiumie została Izabela Noszczyk (Claudia). Efektowna, różowa kreacja momentalnie charakteryzuje jej postać jako infantylną i mocno odstającą od reszty. Noszczyk jednak dość skutecznie potrafi odnaleźć się w podwórkowej rzeczywistości i mimo nieszczęsnego kostiumu udało jej się zbudować żywą, skutecznie funkcjonującą w świecie przedstawionym postać.

Pełną, mądrą propozycję sceniczną dała natomiast Izabella Piątkowska. Susana, córka ulicznicy, jest przez aktorkę zbudowana z dwóch pozornie nieprzystawalnych płaszczyzn: dziecięcych reakcji - sposobu mówienia czy intonowania frazy - i zmęczonej twarzy dojrzałej kobiety. Takie połączenie fascynuje i przykuwa uwagę widzów.

Raz jeszcze zastanawiam się nad celem, dla którego powstał ten spektakl. Po bliższym przyjrzeniu się przedstawieniu nasuwa się tylko jedna odpowiedź: celem Łagodzińskiego było umożliwienie widzom długiej i wnikliwiej obserwacji fascynującej twarzy Izabelli Piątkowskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji