Artykuły

Gwiazdki nie są do zabawy

W głównej hali Dworca Centralnego ludzie gromadzą się wokół rozciągniętej czerwono-białej taśmy. Tak wyznaczono miejsce gry. Okrąg z jednej strony przełamuje obita kartonami konstrukcja, obwieszona lampkami choinkowymi, zza której wystają kartonowe postaci. Z czterech stron stoją drabiny z umocowanymi na nich aniołkami. Przed kartonową szopą ustawione są trzy wielkie opakowane prezenty.

Wybrzmiewa głos ze studia radiowego informujący, że właśnie minęła godzina 17, i zapowiada relację z przedstawienia na Dworcu Centralnym, przekazując głos reporterowi. Jest nim didżej radiowy w czapce i niedbale narzuconym płaszczu "skomercjalizowanego" Mikołaja (Marcin Perchuć). Od pierwszych słów budowana jest zupełnie prawdopodobna sytuacja.

Prawdziwość i wiarygodność tego co przedstawiane wytwarza pewną wspólnotę z widzami, jest jednym ze sposobów pozyskania naszej przychylności. Wprowadzeni jesteśmy w świat, który jest nam znany, również postać reportera-zapowiadacza odbieramy naturalnie.

Z drugiej strony jednak, zdając sobie sprawę z istnienia konwencji, widzimy, że postać ta ma do odegrania pewną rolę w całym przedstawieniu, jako ktoś nie należący do opowiadanej historii, ale wprowadzający nas w nią. Dyryguje, opowiada jakby z wyprzedzeniem, co za chwilę zostanie wprowadzone na scenę, pozostając w dystansie do rozgrywającej się akcji, choć jeszcze w teatralnej przestrzeni. Tu ma początek podwójność przedstawienia: grając odsłania się jednocześnie tę grę, nie tyle swoją, ale przede wszystkim innych postaci. Jeśli odkryjemy podwójność tego świata, zrozumiemy również swoją rolę w tej historii.

Już w sposobie zapowiadania daje się zauważyć dystans i ironię: "reżyser miał wiele do powiedzenia, ale o tym teraz nie będziemy mówić". Dj Mikołaj odkrywa i odsłania przed nami teatralność sytuacji, burzy iluzję przedstawiając kolejno aktorów teatru Montownia, zdradzając ich stroje i role.

Teatr Montownia "odgrywa" szopkę, przygotowaną w drugi dzień świąt przez Piotra Cieplaka. Aktorzy przebrani w stroje górnika (Maciej Wierzbicki), górala (Adam Krawczuk) i Sarmaty (Rafał Rutkowski) wyskakują z zimnymi ogniami z wielkich pudeł. Tańczą w rytm muzyki "tradycyjnego polskiego supermarketu", czyli amerykańskich kolęd. Wnoszą na scenę wielką, tekturową palmę, sponsorowaną przez krakowskie kwiaciarki". Zmienia się kolęda, a następnym zapowiadanym elementem szopki są zwierzęta, a więc owce "spod samiuśkich Tater", sprowadzone "prosto z Hali Gąsienicowej na halę Dworca", krowa, koń, z którym niczym Lajkonik wbiega "polska inteligencja", oraz wielbłąd "prosto z Hamburga".

W tym planie nie ma znaczenia tradycja mówiąca o "wołku i osiołku" u żłobu. Jest to szopka przerysowana jak wielki na cztery metry wielbłąd z tektury, a rodem z naszej zlaicyzowanej tradycji opierającej się tylko na zewnętrznej formie. Odsłania się konwencja średniowiecznej farsy, której podstawowym wyznacznikiem było ignorowanie sakralności. Błyskotliwe i zabawne zapowiedzi i komizm sytuacyjny sprawiają, że przedstawiona ironicznie prawda o współczesności nie kłuje nas tak dotkliwie.

Z właściwą sobie swadą didżej przechodzi do opowieści o narodzeniu Jezusa Chrystusa i odczytuje historię zapisaną w Łukaszowej Ewangelii. Słowa te wprowadzają jednak coś więcej. Wniesione tekturowe postaci Józefa, Maryi z osiołkiem prowadzone są przez aktorów dookoła sceny z powagą. Na czele cierpliwy Józef, jakby z trudnością poruszająca się Maryja i ociągający się osiołek. Tłem tej sceny są telefony radiosłuchaczy, które w porządku historii ukazują współczesne odrzucenie świętej rodziny. Jak kiedyś dla nich "nie było miejsca w gospodzie", tak teraz historia ta to dla niektórych "religianckie zabobony". Umysły zaprzątnięte są dzisiaj innymi ważnymi problemami - kwestią żydowską, łamaniem tabu w sztuce i walką z konserwatywnym zabobonem. W pewnej chwili na kiczowatą muzykę zaczyna się nakładać muzyka żywa (grana przez Kormorany), a na scenę wchodzą dwie osoby: ciężarna kobieta i mężczyzna obładowany tobołkami, z wózkiem, łóżeczkiem, wanienką i pieluchami. Są jakby trochę zagubieni, onieśmieleni, nie potrafią się odnaleźć. Tekturowe postaci Józefa i Maryi zatrzymują się.

Tak jak muzyka przez moment nakładająca się na siebie, tak i te dwa światy zaczynają się przenikać, jak w symultanie średniowiecznej. W sztuczny świat gry wdziera się świat prawdziwy, codzienny. W tym kontraście, w zderzeniu pustych symboli z autentycznym przeżyciem, kryje się tajemnica Cieplakowego przedstawienia. Ten mistycyzm codzienności wydaje się również bliski teatrowi Białoszewskiego. Konwencja zostaje przełamana, zaczyna się prawdziwe, współczesne misterium. Im mocniej przeżyjemy, doświadczymy tego, co jest tak konkretne i namacalne, tym głębiej zrozumiemy to, co najistotniejsze, niewidoczne dla oczu - tajemnicę Boga wkraczającego w dzieje człowieka.

Moment narodzenia jest skryty przed naszymi oczami. W dawnych misteriach, gdy już nadchodziło rozwiązanie, Maryja wchodziła do szopy, by "porodzić". Podobnie jest i tu, Józef szuka dla niej miejsca i znajduje jakby przypadkiem niewielki podest w przygotowanej już szopie, którą zasłania tekturowymi wrotami. Słyszymy bicie dzwonów i przy majestatycznej muzyce Kormoranów rozpościera się niebo nad halą Dworca. Dopiero ta chwila pozwala rozpoznać w zabłąkanej, zwyczajnej rodzinie kogoś więcej. Narodzenie dzieciątka - Jezusa otwiera bramy nieba, a my zostajemy wciągnięci w opowiadaną historię, stajemy się świadkami tego narodzenia niczym pasterze, których "chwała Pańska zewsząd oświeciła".

Wydarzenie to jednak pozostaje niezauważone przez radiowego reportera. A kiedy przeprasza on za kolejną przerwę techniczną lub tłumaczy, że przed chwilą "nic specjalnego się nie działo", przestajemy mu wierzyć. Postaci kierowane i wywoływane przez niego także powoli zaczynają się uniezależniać - przebrani za ekipę sprzątającą, podczas radiowej przerwy na wiadomości, stają się (w drugim planie) nieświadomymi pastuszkami rozpoznającymi świętą rodzinę. Zabawiają Dzieciątko bańkami mydlanymi i częstują Maryję i Józefa kiszonymi ogórkami. Napięcie między tradycją a konkretem rzeczywistości jest coraz mocniej wyczuwalne. Górnik, Góral i Sarmata wygrywają swoje role do końca, chociaż spod kostiumów wystają im już czerwone spodnie "mopersów", tak jakby to spotkanie spowodowało w nich samych już pewną przemianę. Jeden z nich podbiega do odchodzącej rodziny, przyprowadzając im na pożegnanie tekturowego osiołka, tego samego, z którym wędrowała Maryja z Józefem. Ten prosty znak pokazuje, jaką rolę naprawdę odegrali ci niby przypadkowo zabłąkani podróżni.

Przechodzą pod rozpiętą wokół sceny taśmą i przeciskają się przez tłum ludzi, a potem oddalają się z osiołkiem i tobołkami. Historia, do tej pory tylko odgrywana przed oczami widzów, wkracza w nasz świat. A przedstawienie kończy się w tej samej farsowej konwencji, w jakiej się zaczęło: "Pan Jezus żył jeszcze trzydzieści trzy lata. Potem zamordowali Go ludzie. Powiadają, że zmartwychwstał. Ale to już inna historia". Dzwoni jeszcze tylko jeden słuchacz, sześcioletni Roch, który mówi Panu Jezusowi wierszyk: "Idzie niebo ciemną nocą", jakby łagodząc swym dziecięcym głosem autentyzm cierpienia, które już zapowiada delikatnie brzmiący motyw pieśni "Dobry Jezu, a nasz Panie".

Otwartość przedstawienia, przywołane przez Cieplaka konwencje skłaniają do odpowiedzi na podstawowe pytanie: w którym świecie chcemy pozostać? W świecie farsy, zdemaskowanych niby-wartości, czy może w trudnej, ale niepozbawionej sacrum codzienności. "Gwiazdki nie są do zabawy" mówi mały Roch. A niebo?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji