Artykuły

Na przecięciu

"Peer Gynt. Szkice z dramatu Henryka Ibsena" w reż. Pawła Miskiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

W "Peer Gyncie" Paweł Miśkiewicz zmaga się z własnym warsztatem, próbuje języka teatralnego, który nieśmiało dochodził do głosu w jego ostatnich spektaklach, a teraz ma zabrzmieć w pełni. Są to próby czynione z dużym wysiłkiem i determinacją. Może dlatego z interesującego spektaklu wyszedłem zmęczony.

Mówiąc o "ostatnich spektaklach", myślę przede wszystkim o "Niewinie", a konkretnie o wątku filozofki. I nie chodzi o to, że w "Peer Gyncie" bohaterowie także filozofują (nawet przez cały czas), ale o towarzyszące temu specyficzne przesunięcia: wyeksponowanie "żywej", "cielesnej" obecności aktora, zrównanie czasu sceny z czasem widowni, wywarcie na widzu wrażenia, że bierze udział w dziejącym się "tu i teraz" procesie... Pod "ostatnimi spektaklami" rozumiem także - tym razem nieco złośliwie - "Eraritjaritjakę" Heinera Goebbelsa, pokazywaną na scenie Teatru Dramatycznego w ubiegłym sezonie. Może to tylko zbieżność miejsca, niemniej podobieństwo jest uderzające.

Miśkiewicz - wspólnie z dramaturgiem Dorotą Sajewską - wykroili z utworu Ibsena poszczególne epizody, sekwencje, zdania i skomponowali z nich nową całość. Rozbijając fabularną strukturę dramatu, uwydatnili jego rapsodyczny i dyskursywny charakter: dojrzewanie tytułowego bohatera, które u Ibsena następuje w kolejnych etapach wędrówki, tutaj przebiega na drodze,filozoficznych" dociekań, dla których strzępy epizodów stanowią jedynie przypis, ilustrację.

Udramatyzowana dyskusja - tak można podsumować spektakl. Prowadzi ją pięciu aktorów: ubrani w identyczne stroje, mają wcielać różne aspekty osobowości tytułowego bohatera. Wbrew jednak sugestiom "właściwych" Peerów jest dwóch: Peer Krzysztofa Dracza - stanowczy, prący do przodu - i wycofany, milczący Peer Mariusza Benoit. Pozostała trójka pełni rolę pomocniczą: krząta się wokół, podpowiada, drąży. I jeszcze kobiety - usunięte w tło, zgodnie z otwierającym spektakl ironicznym: "człowiek - czyli mężczyzna".

Dyskusja toczy się najpierw w teatralnym foyer. Prócz stołu z mikrofonem jest tu kilka gablot z eksponatami rodem z muzeum historii naturalnej (znowu "Niewina"), które służą jako komentarz do roztrząsań o naturze i kondycji człowieka. Krążymy wokół Gyntowskiego pytania "co to znaczy być sobą", podchodzimy co rusz to z innej strony, zaczynając za każdym razem od początku. Po godzinie dyskusja przenosi się na dużą scenę. Tu dla odmiany przepych świateł, dekoracji, muzyki. W miejsce eksponatów - aktorzy w kostiumach małp: skaczą, robią fikołki. I znów - roztrząsania. Potem przerwa i z powrotem do foyer na ostatni kwadrans spektaklu...

Opis, przyznaję, bardzo lakoniczny i na pewno nieoddający urody przedstawienia. A jednak w jakiś sposób odpowiedni. Rezygnując z fabuły i "pełnokrwistych" postaci, reżyser szuka dynamiki spektaklu na innym, można powiedzieć - sekretnym, bardziej wyrafinowanym poziomie. Nie "w", ale "pomiędzy": aktorem a widzem, słowem a czynem, jednym a drugim "wariantem" tytułowego bohatera.

Są tu błyskotliwe momenty, jak ten, gdy Dracz łapczywie wdrapuje się na kolumnę, ze słowem "cesarz" na ustach. Partytura pierwszej części przedstawienia została starannie zbudowana w taki właśnie sposób: ze słów i gestów, które dyskretnie się komentują, podważają, ośmieszają.

Ale już pomysł, aby inscenizację rozpisać na dwie przestrzenie, nie zdaje egzaminu. Przemieszczeni z intymnego foyer na dużą scenę, w pierwszej chwili jesteśmy oszołomieni. Jednak to wrażenie szybko ulatuje, gdy okazuje się, że odmienna przestrzeń to tylko dekoracja, na tle której rozgrywa się wciąż ten sam spektakl. Może tylko bardziej widowiskowy, wszak trudno oprzeć się wrażeniu, że inscenizacyjny przepych został podyktowany myślą "aby było pięknie" (i rzeczywiście - jest).

Można próbować: foyer to przestrzeń dyskusji, scena-doświadczenia; albo inaczej: foyer - świat realny, scena - świat baśni, snu, podświadomości. Te próby są jednak jałowe, przybliżają nas co najwyżej do intencji reżysera. A przecież za tak wyrazistym rozwiązaniem inscenizacyjnym powinna iść równie silna sugestia teatralna.

Podobny dylemat pojawia się w zakończeniu spektaklu. Wyłaniający się stopniowo z dialogów wyrywkowy, jakby niewykończony, a przez to wymowny portret współczesnego człowieka zyskuje tu niespodziewanie solidny rys. "Być sobą znaczy zapomnieć o sobie" - oto puenta, wyjątkowo mocna jak na otwartą formę spektaklu...

Zaskakująca podwójnie, bo pozbawiona Ibsenowskiej wykładni: u Miśkiewicza nie ma sceny powrotu Peera-Dracza do Solwejgi, co jej poświęceniu odbiera moc wyzwalającą bohatera z egoizmu i samotności. Pozostaje puste miejsce, nad którym możemy się pochylić i zadumać, lub - co wydaje się ciekawsze - spróbować je wypełnić.

I tu przypominamy sobie wyjątkową scenę, w której Peer-Benoit towarzyszył matce w chwili śmierci. Czy jest to sposób - jedyny - aby odnaleźć siebie w innym człowieku? Jeśli tak byłoby to przejmujące zwieńczenie spektaklu. Czy zatem oznacza to, że Peer-Benoit dojrzał, a Peer-Dracz, domagający się od człowieka wielkości, zbłądził?

Wszystko to interesujące pytania, szkoda zatem że nie wybrzmiewają z odpowiednią mocą. Reżyser, rozbijając głównego bohatera na warianty, namawia widza, aby przymierzał je do siebie, porównywał, na ich przecięciu szukał odpowiedzi na Gyntowskie dociekania.

Tyle tylko że wątki obydwu Peerów toczą się tu właściwie osobno, w odległości, z której bardzo niewyraźnie jeden przegląda się w drugim. I jeśli widz podejmuje wyzwanie, to w mniejszym stopniu sprowokowany przez pytania, które nie dają spokoju - raczej po to, by w gąszczu scenicznej dyskusji znaleźć punkt zaczepienia.

Brak sugestywnego przebiegu to kluczowy problem spektaklu. Coś tu iskrzy, coś się tli, ale jakoś nie może "zaskoczyć". Dyskusja, nie znajdując solidnego odbicia w grze teatralnych napięć i emocji, stopniowo grzęźnie w suchej retoryce. Te same pytania powracają jak refren, z uporczywością, która jednak nie przekłada się na wzrastające zainteresowanie czy zniecierpliwienie. Przeciwnie: z biegiem czasu coraz bardziej obojętniałem.

Jednocześnie pewne rzeczy nie pozwalały oderwać się od spektaklu. Zachwycała gra aktorów: powściągliwa, pełna wyczucia, nieszukająca u widza łatwej aprobaty. Wciągała atmosfera: senna, umiejętnie zawieszona pomiędzy drwiną a powagą, zgrywą a rozpaczą. No i wątek synowski: przeprowadzony z gorzkim uśmiechem i ciepłem charakterystycznym dla najlepszych momentów teatru Miśkiewicza.

"Peer Gynta" można uznać za eksperyment reżysera próbującego pchnąć swój teatr w stronę, w którą tęsknie spogląda już od dłuższego czasu. To zmaganie nie jest w spektaklu stematyzowane (może szkoda...) aż do epilogu, kiedy pada ironiczne stwierdzenie: "nie umiał wyczuć gustu publiczności". Słychać w nim głos reżysera, który manifestuje swój brak troski o to, czy widz doceni jego spektakl, czy odrzuci. Niepotrzebna kokieteria. Jeśli o mój gust chodzi - właśnie "wyczuł". I, owszem, doceniam - jeśli nawet nie sam efekt, to na pewno wysiłek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji