Artykuły

Dziewczyna ze Szczecina. Urodzona do tańca

Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem w tańcu, na orłowskiej plaży, trochę nieobecną, jak modelka na wybiegu, stwierdziłem, że ma w sobie coś magnetycznego, co przyciąga wzrok - portret KATARZYNY CHMIELEWSKIEJ, tancerki z gdańskiego Teatru Dada von Bzdülöw.

Śmieje się. Jestem "erotycznym elementem teatru" napisał "New York Times". Jakiego teatru? Dada von Bzdülöw, z którym pojechaliśmy do USA. Z czym? Z "Kilku błyskotliwymi spostrzeżeniami" wg Gombrowicza. Czytam, jak napisano dosłownie: "wnosi do spektaklu element kobiecej erotyki". To przecież prawda - mówię. Z czego tu się śmiać? Śmieję się na myśl, jak ojciec to odbierze.

Urodziła się "po drodze" wędrówki rodziców z Gdańska w poszukiwaniu pracy. Znaleźli ją ostatecznie w Gryfinie, ale Katarzynę "znaleźli" w Szczecinie. Urodzona (1974) w Szczecinie nie zna zupełnie miejsca przyjścia na świat, choć tam pobierała pierwsze lekcje tańca. Na tańce podwoził ją ojciec Aleksander, wszechstronnie uzdolniona artystyczna dusza, który sam wcześniej próbował tej sztuki, ale nie dostał się do gdańskiej szkoły baletowej. Dostała się za to po latach ona i przeszła - chciałoby się rzec - śpiewająco wprost w objęcia zespołu baletowego Opery Bałtyckiej. Mogła mieć tam ciepłe miejsce, jednak nie zagrzała go dłużej. Wcześniej bowiem połknęła antybiotyk tańca współczesnego; jedną pigułkę w Gdańskim Teatrze Tańca, a całą garść w ansamblu Dada von Bzdülöw, którego zresztą została współzałożycielką (wespół z Leszkiem Bzdylem). Tym samym zrujnowała marzenie ojca, że zobaczy ją kiedyś na scenie profesjonalnego baletu, jako balerinę może nawet prima, bo że córka będzie w jakimś tam teatrzyku wyczyniać konwulsyjne wygibasy nawet przez myśl mu nie przeszło. Widać nie pierwsza to w dziejach ludzkości córka rujnująca marzenia ojca!

Ma chyba prawo dziś chichotać. Choć, mówi, jak ojciec zobaczył jej "So beautiful", to mu trochę przeszło. A mogło przejść wcześniej. Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem w tańcu, na orłowskiej plaży, trochę nieobecną, jak modelka na wybiegu, stwierdziłem, że ma w sobie coś magnetycznego, co przyciąga wzrok. "Jej ruch ma w sobie jakąś dostojność" - napisała Barbara Świąder. Oj tak!

Dajmy na razie spokój ojcu. Jest rok 1993, Katarzyna w rozkroku pomiędzy klasyką i tańcem współczesnym. Co przeważyło, że poszła za współczesnym? Przecież był taki nieokreślony: gdzieś tam w Poznaniu Polski Teatr Tańca Conrada Drzewieckiego i Ewy Wycichowskiej, tu niejasne wspomnienie baletów Janiny Jarzynówny-Sobczak No, ale napatoczył się Leszek Bzdyl, który przeszedł szlak od wrocławskiej Pantomimy Tomaszewskiego przez sopocki Teatr Ekspresji Wojciecha Misiury po własną jednostkę artystyczną, znany już nam Dada von Bzdülöw. Tam to na dobre wessało Katarzynę. Przeważyło poczucie wolności.

Możliwość proponowania czegoś od siebie, a nie odrabianie gotowych choreografii, jak w balecie. Tak powoli zaczęła najpierw z Leszkiem, potem sama choreografować. Dziś jeszcze tańczy, ale już coraz poważniej myśli o samej choreografii, reżyserii, a nawet prowadzeniu teatru.

Widzi konieczność jego rozbudowania. "Dziamganie sól i duetów" to za mało. Jakby też wyczerpało się, przestało iskrzyć. Jak w starym małżeństwie. Toteż z radością powitali w zespole Rafała Dziemidoka, innych, mniej trwale z nimi podróżujących, jak choćby Filip Szatarski i Julia Mach w "Edenie" (najnowszej premierze Dady). Z życzliwą ciekawością czekają na kogoś, kto dołączy do nich w Filadelfii, gdzie będą robić pewien projekt (to efekt znakomitego przyjęcia ich w USA). A może będzie coś jeszcze w Indiach, w Arabii Saudyjskiej, gdzie również traktowano ich z najwyższą uwagą i atencją? Może - powiada - ale to melodia dalszej przyszłości.

Mieliśmy o samej Katarzynie, tymczasem zeszło na teatr. Przepraszam. Ma w urodzie coś delikatnie egzotycznego. W rozmowie wychodzi, że jest ćwierćkrwi Chorwatką. A więc to ta południowa, niesłychana zdolność taneczna, otrzymana w genach Jej ojciec "urodzony w niewoli, okuty w powiciu" w 1944 r., jest dzieckiem miłości Polki zesłanej do obozu w Essen i nadzorującego ją oficera, Chorwata w służbie hitlerowskiej. Nazywał się Fugnierowicz, zginął tuż po zakończeniu działań wojennych. Jego rodzina, z Dubrovnika, chciała Aleksandra zabrać do siebie, ale matka nie oddała syna. I znowu wypada przepraszać, że o ojcu, a nie córce. Cóż jednak zrobić, gdy lekko poskrobana historia kogokolwiek odsłania niespodziewane warstwy, o których można by opowiadać bez końca

Ten będzie ojcem moich dzieci - stwierdziła, gdy zobaczyła go pierwszy raz. Kobiety podobno to wiedzą. Nie dała jednak po sobie poznać. On też od pierwszego spotkania zaniemówił. Coś dwa lata obchodził ją dokoła, nie mając śmiałości zbliżyć się na wyciągnięcie ręki. Od roku są małżeństwem. Formalnym, sakramentalnym. Żaden tam wolny związek. Razem planują przyszłość, w której widzą też dzieci.

Kobiety ponoć niezbyt chętne są rodzić, zwłaszcza artystki - podpuszczam. (A rozmowa odbywała się przed niezwykle "dzieciorodnymi" uchwałami sejmu, obiecującymi matkom i małżeństwom wielkie ulgi podatkowe). Ona nie wyobraża sobie małżeństwa bezdzietnego. Co znaczy, że będzie jej trudno pogodzić przyszłą karierę artystyczną z matkowaniem. Trudno. Tak widocznie musi być. Myślę, że nie mówi tego samowolnie, bez uzgodnienia z mężem, Michałem Jankowskim, anglistą, tłumaczem, nauczycielem. Właśnie przez jego tłumaczenia dla Dady się poznali. I obiecali dozgonną wierność.

Tu by mógł pojawić się napis: Happy End. Ale nie pojawi się. Bo "endu" nie znamy, życie toczy się dalej, jesteśmy wciąż w drodze. Katarzyna ma w sobie dużo optymizmu, radości, dobrej energii. I to dobrze rokuje jej (ich) przyszłości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji