Artykuły

Stary dzięcioł

"Krwawe wesele" wg " w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Po kwadransie wyreżyserowanego przez Bartosza Szydłowskiego "Krwawego wesela" wg "Krwawych godów" Lorki nad sceną zawisło nieme pytanie: jak długo można być dzięciołem?

Najprzyjemniejszą cechą etiud, jakie studenci PWST klecą na lekcjach Elementarnych Zadań Aktorskich - zagraj mleko, bądź dżdżownicą, pokaż zachód słońca, zmień się w cierpiącą na koklusz Kapucynkę - jest krótkość. Weźmy mleko. Student wolno, bardzo wolno, nie do zniesienia wolno siada na ziemi i powiada: "zsiadłem się...". Po czym - aż do zbolałej Kapucynki - śmiechom w klasie nie ma końca. Wszyscy się radują, bo nie było czasu na nudę oczywistości.

Jak długo można sensownie, czyli nie przekraczając granicy przykrej groteski oczywistości, być mlekiem? Jak długo wypada na oczach widzów snuć dżdżownicowy wygłup? A zachodzić za horyzont? A odstawiać fikołki zbolałej małpy? A co z graniem ptaka? Otóż to samo, co z innymi cudactwami aktorskimi. Z ptakiem jak z mlekiem. Wolno siadać w celu bycia mlekiem - na scenie znaczy: siadać góra trzy minuty. Po tym czasie puchnie na widowni mordęga kontemplowania przykrej, z każdą minutą coraz bardziej zawstydzającej groteski nudnych oczywistości aktorskich. Słowem - wydurniać należy się krótko. W "Krwawym weselu" aktor Edward Wnuk - siwiejący mężczyzna - przez bitą godzinę ze sporym hakiem gra starego dzięcioła.

Po trzech minutach chciałem Wnukowi postawić piątkę. W co drugim słowie uroczo jąkając się i prawą łapką zgrabnie w powietrze pukając tak, jak realny dziób grzmoci pnie - był Wnuk bliskim kuzynem wszystkich, by tak rzec, pierzastych perkusistów naszych kniei! Po trzech minutach chciałem mu za starego dzięcioła postawić piątkę z Elementarnych Zadań Aktorskich, tak jak chciałem - z tego samego przedmiotu - wysoko ocenić i pozostałych aktorów, gdyż u Szydłowskiego wszyscy grają ptaki.

Tak, kreują różne obiekty ornitologii i robią to na tyle sprawnie, że nie ma się co taplać w detalach i rozstrzygać, kto był jakim ptakiem. Jest problem poważniejszy. Czy, dajmy na to, Alicja Bienicewicz kreowała matkę srokę, Kalina Pawlukiewicz zaś samiczkę puchacza w ciąży - to nic w zestawieniu z faktem, że po trzech minutach nikt nie wyszedł do ukłonów. Grali dalej. Każdy na swoje, wciąż to samo, dziecinnie proste, a właściwie dziecinnie toporne kopyto aktorskie - dalej mozolnie ciągnął ptasi pokaz. A to kicali jak wróble, a to kucali na podobieństwo gołębi drzemiących na gałęzi, a to machali zgiętym łokciem jako skrzydłem, a to z gardeł dobywali dźwięki małpujące ptasie świergoty, gulgoty i pienia. Nic więcej. Żadnych innych środków.

Tylko kucanie, kicanie, machanie i gardłowanie. Tyle wystarczy - ale na co, na ile? Powtórzę: na piątkę z Elementarnych Zadań Aktorskich - jak najbardziej. I powtórzę: na trzy minuty - proszę bardzo. Pięknie, lecz gdzie tu powietrze dla Lorki? Jakim cudem przy tak przedszkolnej ptaszarni myśleć można o jego "Krwawych godach", cokolwiek onirycznej, całej w sekretach pełni Księżyca i magii Cyganów utopionej opowieści o niepojętych, marmurowo niezmiennych prawach uczucia, które zawsze wybiera złą krew zbrodni, a nigdy rezygnację z siebie samego? Na zasadzie jakiej wielkoduszności dyskutować mam sens lub bezsens Szydłowskiego inscenizacyjnej interpretacji sztuki Lorki, skoro Bienicewicz przez godzinę macha zgiętym łokciem jako skrzydłem, co w istocie składa się nie w znak ptaka, lecz w pokaz nowego sposobu wentylacji pachy w upalne lato?

Wedle zamysłu Szydłowskiego "Krwawe wesele" - nowohucka wersja "Krwawych godów" - to miała być: "baśń, przypowieść snująca się w rytmie cygańskiej pomany, czyli pośmiertnych wspominków". Zatrudnił więc oryginalną, na żywo gdzieś wysoko nad sceną grającą kapelę cygańską. Wynajął tych późnych wnuków wędrowców, co rodzili się, oddychali i marli w wieki temu na amen przepadłych taborach, przeszłość kazał im nucić na wysokościach, sięgnął do mitologii romskiej i znalazłszy tam odwieczne święte przekonanie, że dusze ludzkie po śmierci zamieniają się w ptaki - wszystkie te mity, prawdy, półprawdy i pienia zlepił, próbował zlepić z onirycznymi frazami Lorki. Co jednak, co i komu po takim zlepieniu, skoro Wnuk - poważny, siwiejący dżentelmen, na twarzy którego maluje się czasem zwiastun rychłego kaszlu - za pomocą prawej łapki i jąkania bitą godzinę kreuje postać starego dzięcioła, czym wśród licznie zgromadzonych na widowni Romów wzbudza frenetyczną wesołość? Nic nikomu po takim zlepieniu. Nic nikomu po Lorce szczelnie upstrzonym Elementarnymi Zadaniami Aktorskimi. Nic nikomu po braku Lorki.

Złe, źle stworzone znaki sceniczne bywają bezlitosne. Powiem grubo: chcieć z opowieści Lorki uczynić baśń o duchach-ptakach, co opowiadają sobie, odgrywają przed sobą dawno wystygłe dzieje miłości zakończonej nożem tnącym szyje, to wiedzieć, że tylko najwyborniejsi poeci ruchu - Pina Bausch, Mats Ek, Ohad Naharin - są w stanie baśń taką z ciał aktorów ulepić bez ryzyka popadnięcia w nudną śmieszność pokazu typu: jak Edek udaje ptaka. Tak, Bausch, Ek, Naharin może jeszcze Maguy Marin, bądź Pietragalla... Jeśli teatr ma być snem pełnym zwierzęcych gestów i brzmień, a żadnego z wymienionych, albo innych, co ich nie znam, poetów ruchu nie ma - wtedy teatr zawsze kończy się Wnukiem w pocie czoła kreującym starego dzięcioła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji