Artykuły

Mężczyzna schodzi z drzewa

Peer został, jak cebula, systematycznie odarty z kolejnych warstw. Tak, że w końcu, nie zostało nic oprócz wrażenia, że uczestniczyliśmy w dwugodzinnym wykładzie z elementami akrobatycznymi, w którym aktorzy ze zrozumieniem wykładali kolejne prawdy wiekuiste - o "Peer Gyncie" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Ewa Hevelke z Nowej Siły Krytycznej.

Peer Gynt jest człowiekiem, ale co to znaczy? Szuka szczęścia, jest panem wśród eksponatów w muzeum historii naturalnej, na które patrzą widzowie. Wspina się na wyżyny, wdrapuje na kolumny foyer teatru, żeby się dowiedzieć, że ma lęk przestrzeni. Traci zmysły, wadzi się sam ze sobą, docieka prawdy i kreuje świat, którego nie ma. Szuka swojej wielkości i broni ideału, który już dawno nie istnieje. Zadaje sobie elementarne pytania, odpowiada na najtrudniejsze. Próbuje przechytrzyć sfinksa i ujarzmić stado plastikowych reniferów. Wywyższa się ponad wszystkie istoty, chociaż pochodzi od małpy. Musi znaleźć swoje miejsce w świecie, gdzieś między zwierzęcym stadem, ludzkim miastem, niebezpieczeństwem swoich wyobrażeń a rzeczywistością. Wokół niego wyrozumiale, bez sprzeciwu, bez walki krążą kobiety. Jedna (Barbara Kraftówna) jest matczyna, rozzłoszczona na urwisa, druga (Jolanta Olszewska) wściekła na drania, który ją wykorzystał, trzecia (Katarzyna Figura) na tego, który ją porzucił. Czwarta (Jadwiga Jankowska-Cieślak), najważniejsza, przez całe życie czeka tracąc kształt ideału.

Paweł Miśkiewicz wspólnie z Dorotą Sajewską przearanżowali tekst ibsenowskiego dramatu. Wyciągnęli z niego najważniejsze pytania, które postawiono w drugiej połowie XIX wieku. Okazało się, że są one aktualne również dzisiaj. Ale na tym poziomie, zawsze i wszystko jest aktualne - kim jest człowiek, kim jest mężczyzna, do czego dąży, czego się boi, co mu się marzy. Dlatego nie potrzebny był kostium. Wystarczyło rozłożyć Peera na czynniki pierwsze i pięciu aktorów w krawatach. Logiczny, opanowany, wyciągający wnioski Krzysztof Dracz zadawał pierwsze i najtrudniejsze pytania: czym jest szczęście i czy można je osiągnąć. Jego adwersarzem i drugim obliczem postaci był Adam Ferency, który uważnie słuchał i zbijał argumenty. To również Krzywy, najstarszy troll - szeryf, Przetapiacz Guzików, który uświadamia, że czasami odlew się nie udaje, a życie trzeba dożyć do końca.

Mariusz Benoit to "Peer, znowu kłamiesz!". Pomieszanie emfazy, lotnych skrzydeł poezji i imaginacji z niedojrzałością, dziecinną przekorą. W tandemie z matką (Barbara Krafftówna) stworzyli całość, zatoczyli koło, zmienili się miejscami - dojrzały syn w końcu rozumie powagę śmierci, a matka - wyobraźni, tak tępionej u syna, ale również pomagającej spokojnie zasnąć.

Marcin Troński i Krzysztof Bauman stali z boku. Jeden dowodził najważniejsze zasady komunikacji międzyludzkiej, drugi siał ludzki defetyzm i wieszczył nieszczęście.

Spektakl został umieszczony między foyer teatru a główną sceną. Racjonalne wywody, sprawdzane empirycznie granice, tezy i dyskusje zostały zamknięte wśród marmurów przypominających muzealną przestrzeń. Na ścianach wisiało wszystko to, co udało się człowiekowi ujarzmić albo zrekonstruować. Dinozaury, nosorożce, przyszpilone insekty, mikroskop, śmigło - historia świata - wszystko widoczne jak w soczewce.

Wszystko się zmieni, kiedy wśród krzyku małp (w realistycznych kostiumach) zwisających z balkonów i pojawiających się wśród publiczności, widz przechodzi do świata umowności, wiary, tego, co Peer wymarzył - świata trolli. Do tej rzeczywistości prowadzi zaprzęg sztucznych reniferów postawionych w poprzek sceny. Wyobraźnia Peera, która dotychczas była raczej fantazją, zaczyna mu zagrażać. Pojawiają się malownicze, wyolbrzymione postaci kuszących kobiet. Będą miały twarze najważniejszych osób w jego życiu. Peer otrze się o szaleństwo.

Ostre barwy, metaliczne dźwięki, zimno, które przyniesie ze sobą śmierć matki wymuszą na Peerze dojrzałość. Tę, która każe człowiekowi zostać przy człowieku nawet wtedy, gdy ten przestaje być sobą. Kiedy oboje stają się parą starych ludzi, zniszczonych czekaniem albo dociekaniem prawdy.

"Peer Gynt" w Teatrze Dramatycznym to dwie godziny wyczerpującego myślenia i egzystencjalnych rozterek. Roztrząsania, badania, pochylania się nad istotą życia. Jest precyzyjnie skonstruowany, z jasną tezą, ale bez jaskrawości, które ma życie, w swej wielowymiarowości. Peer został, jak cebula, systematycznie odarty z kolejnych warstw. Tak, że w końcu, nie zostało nic oprócz wrażenia, że uczestniczyliśmy w dwugodzinnym wykładzie z elementami akrobatycznymi, w którym aktorzy ze zrozumieniem wykładali kolejne prawdy wiekuiste. Jak choćby ta, że kiedyś człowieka również zamkną w gablocie muzeum historii naturalnej. Ciekawe, kto będzie z niej ścierał kurz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji