Oswajanie bestii
O "Małej apokalipsie" Konwickiego w warszawskim teatrze "Ateneum" można powiedzieć, że pojawiła się za późno albo za wcześnie, albo w sam raz. Względność rzeczy?
Za tym, że przedstawienie powstało w samą porę, zdaje się przemawiać pełna widownia - najrzetelniejszy jak dotąd miernik teatralnego sukcesu. Istotnie, jest to sukces. Tym cenniejszy, że zrodzony z dobrej literatury i dobrego aktorstwa, tym bardziej podniecający, że do niedawna ta dobra literatura była literaturą zakazaną, tym bardziej zasłużony, że nie koniunkturalny - choć niewątpliwie z dobrą koniunkturą związany, a przez to i odrobinę, mimo woli, dwuznaczny.
Mimo woli, bo przecież reżyser, Krzysztof Zaleski, nie doznał raptem ostatnio objawienia, że oto wiatr zmienił kierunek, a drzwi są otwarte: nie tylko od dawna miał gotową adaptację powieści Konwickiego, lecz ładnych parę lat temu był już o krok od wystawienia jej na inaugurację Teatru Dramatycznego pod nową dyrekcją Zbigniewa Zapasiewicza, a więc w miejscu nie bez znaczenia, mówiąc oględnie.
W istocie miejsce było wprost wymarzone. Bo to i Pałac Kultury - ten sam, z którego co rano w "Małej apokalipsie" odrywają się zmurszałe bloki kamiennej okładziny, ten sam, pod którym bohater powieści ma dokonać samospalenia. I w tym Pałacu teatr - niegdyś słynny Dramatyczny, który w stanie wojennym brutalnie odebrano Gustawowi Holoubkowi, by później utworzyć tam Teatr Rzeczypospolitej, imprezę jakby żywcem wyjętą z "Małej apokalipsy". I w tym teatrze scena, na której znów po latach, i to latach brzemiennych, miał stanąć Gustaw Holoubek, by zagrać bohatera jednej z najważniejszych, a z pewnością najgłośniejszej książki tzw. drugiego, niezależnego obiegu. Taki miał być kolejny początek słynnej niegdyś sceny Teatru Dramatycznego i byłby to z pewnością początek sensacyjny.
Wspominam o tym nie po to, by Krzysztofowi Zaleskiemu wystawiać legitymację kombatancką. I nie po to, by w ten sposób uzasadniać tezę o zbyt późnym pojawieniu się "Małej apokalipsy" w teatrze. Choć nie byłoby nadużyciem przypuszczenie, że w tamtych latach ranga tego spektaklu byłaby jednak nieco inna, i że mimo niezawodnych dyżurnych recenzentów (którzy ani chybi staraliby się dowieść, że proza Konwickiego jest niesceniczna!) publiczność waliłaby wtedy na zakazany owoc drzwiami i oknami, zamiast - jak to się dzieje obecnie - z zaciekawieniem oglądać sceniczną wersję znanej już z wysoko nakładowego oficjalnego wydania powieści. To wydaje się oczywiste. Ważniejsze jest co innego. Otóż w tamtych czasach "Mała apokalipsa" mogła chyba mieć niebłahy wpływ na dalszy rozwój sytuacji - tej politycznej, tej społecznej i tej kulturalnej. Nie musiała, ale mogła.
Nie staram się bynajmniej nikogo wzruszyć moją naiwną wiarą w sens literatury. Sam pisarz bez fałszywej (albo i prawdziwej) skromności wyznał, że jego książka spowodowała wiele znaczących skutków moralnych po obu stronach barykady, która w momencie ukazania się "Małej apokalipsy", w roku 1979, tak wyraźnie i tak praktycznie dzieliła jeszcze polskie życie na dwie części: pro i anty, zniewoloną i niezależną, partyjną i opozycyjną, prosowiecką i propolską. Po przeczytaniu "Małej apokalipsy" ludzie kładli się chorzy!
Owszem, można w to wierzyć. Już sama wizja dosłownego, materialnego rozpadu Polski mogła co wrażliwsze natury zwalić z nóg, a przecież w tej małej i skądinąd zabawnej książeczce jest coś więcej niż profetyczny obraz kraju, w którym zapałki kupuje się za dewizy! Jest więc realistyczny opis niegodziwości systemu z jego niewzruszonymi, zdawałoby się, sojuszami, i niegodziwości ludzi, którzy ów system ochoczo mniej ochoczo lub wręcz nieświadomie współtworzą, jest przekonanie o niegodziwości samej egzystencji w takim systemie i obok takich ludzi.
Jest wreszcie odkrycie naprawdę rewelacyjne i obrazoburcze: bliźniacze podobieństwo obu, tak z pozoru odległych od siebie, stron polskiego życia - tego z powierzchni ziemi, z trybun, środków przekazu, oficjalnych instytucji sprawowania władzy, i tego z podziemia, ze struktur nielegalnych, opozycji, konspiry. Odkrycie, że jedna i druga strona równie ochoczo zniewalają, nie gardząc szantażem i przymusem, pochlebstwem i pomówieniem, że po obu stronach są równi i równiejsi oświeceni przywódcy i ciemne masy że obydwie strony chętnie wykorzystują dla swoich celów zarówno głośne nazwiska artystów czy intelektualistów, jak cichą robotę anonimowych zapaleńców (w istocie pogardzając jednymi i drugimi) a obydwa gabinety równie skwapliwie łączą resort kultury z resortem bezpieczeństwa i odwrotnie, że pierwszy obieg ma Jana Marxa, a drugi Jana Walca, że ciotkom rewolucji po jednej stronie barykady odpowiadają echem ciotki ewolucji - bo to przecież jest barykada, mimo że co jakiś czas mai się ją kwiatkami, chorągiewkami w barwach narodowych czy balonikami...
Wiadomo, to, co obrazoburcze, z biegiem czasu staje się po prostu przenikliwe. Więc i "Mała apokalipsa" pomału przestała przyprawiać ludzi o utratę zdrowia, nie tracąc przy tym wiele z trafności pisarskiej diagnozy, przeciwnie. Nie tylko wywołała wstrząs i wrzawę odważnym poruszeniem w roku 1979 spraw tak niecenzuralnych jak ZSRR i PZPR, straceńczym (bo kruk krukowi) zaatakowaniem spraw tak świętych jak opozycja, malowniczą i groteskową wizją kompletnej ruiny ukochanej ojczyzny - przetrwała i 16 miesięcy "Solidarności", i stan wojenny, i wszystko późniejsze. Cóż za satysfakcja dla pisarza, który mógł zobaczyć, jak życie naśladuje jego książkę, jak odważnie korzysta z jego pomysłów, jak rozwija iudoskonala! I jakże smutna to satysfakcja.
Trudno nie pojąć więc starań Krzysztofa Zaleskiego o wystawienie w teatrze adaptacji "Małej apokalipsy". Owszem, proza to tylko opis rzeczywistości, podcza gdy teatr z natury rzeczy domaga się interpretacji. Zwłaszcza polski teatr, którego główną siłą (a na ogół i jedyną szansą godnego przetrwania) było społeczne przymierze z widownią. Ale też polski teatr rzadko kiedy mógł swobodnie interpretować rzeczywistość. Błędne koło cenzury i brak współczesnej dramaturgii sprawiały, że wbrew wymogom gatunku wystarczało opisać na scenie stan rzeczy, by opis, choćby statyczny, stawał się interpretacją, stawał się głosem teatru w niekończącym się sporze o Polskę. Tak mogło być z adaptacją "Małej apokalipsy". Wtedy, parę lat temu. Lecz dziś - niekoniecznie.
Dziś razi na przykład anachroniczny i naiwny "drugi plan": żałosne, bezimienne postaci pohukujące w głębi sceny coś o Polsce, a może nie o Polsce, tylko o Polszy... Wtedy, zaledwie przed paru laty, ten sam statyczny teatralnie obraz byłby wyrazistym skrótem opisanej przez Konwickiego sytuacji, byłby interpretacją i przestrogą. Dziś zdumiewająco wiele miejsca i czasu na scenie zdają się zajmować problemy, które publiczność skłonna jest raczej nazwać (inna rzecz, czy słusznie) wewnętrzną sprawą PZPR... Wtedy te same problemy mogły (zapis konstytucyjny!) decydować o następstwach istotnych dla nas wszystkich, tak wygodnie podzielonych na dwie tylko grupy, tę pro i tę anty.
Dziś wreszcie zdrowy i z pewnością słuszny śmiech z uciekających w obłęd działaczy PZPR lub z wpijających się sobie wzajemnie w usta przywódców bratnich partii może się nie bez racji wydać jakby kopaniem leżącego. Wtedy natomiast, jeśli trzymać się praktycznego podziału na "my" i "oni", PZPR również znajdowała się już w pozycji leżącej, owszem, tyle że - jak słusznie zauważył Jacek Fedorowicz całkiem niedawno, bo w czasie wyborów do Senatu - leżała na nas, przygniatając całym ciężarem i ani dając zipnąć. Dowiódł tego zresztą między innymi fakt, iż do prapremiery "Małej apokalipsy" w końcu przecież w tamtych latach nie doszło: cenzura, jak to cenzura, ujęła się wówczas za przewróconym, starannie usuwając nadmiar czarnej farby z PZPR, godząc się zaś bez zastrzeżeń na bezstronną i sprawiedliwą krytykę opozycji. Czy dziś może więc dziwić wrażenie, że krytyka opozycji wypada dziwnie blado i niemrawo? I czy nie można pomyśleć, że ta wymarzona przez reżysera i długo oczekiwana przez widzów adaptacja "Małej apokalipsy" została po prostu przenoszona?
Wszystko jest względne, wiadomo. Małe jest małe tylko w porównaniu z dużym, mniejsze zło jest ponoć lepsze od większego. Dość już o tym napisano w związku z tytułem książki Konwickiego, bo przecież "mała" apokalipsa jest "mała" tylko przez kontrast lub dzięki świadomemu nazwaniu jej taką właśnie: małą, miałką, skarloną, pokraczną, pospolitą. Niemniej straszną. Niemniej groźną. Owszem, wbrew rozpowszechnionemu potocznie świeckiemu znaczeniu tego słowa mieści ono nie tylko koszmar, ale i nadzieję - pod warunkiem wszakże pokonania apokaliptycznej bestii. Więc może jeszcze nie pora na fanfary? Więc może jednak za wcześnie?
Ta książka zmienia się wraz z upływem czasu. Niedźwiedzią przysługę wyświadczają jej zarówno cenzorzy, jak i zbyt gorliwi apologeci. Niedźwiedzią przysługę oddaje "Małej apokalipsie" na przykład Jan Walc, który w programie "Ateneum" kategorycznie degraduje rzeczywistą, może i najważniejszą wartość tej powieści, to znaczy obraz polskiego społeczeństwa ("zbyt czarny"!), a jednocześnie przyprawia biednemu Konwickiemu niepotrzebne mu zgoła koturny, porównując teatralne znaczenie "Malej apokalipsy" z niegdysiejszym znaczeniem "Wesela" Wyspiańskiego.
Och, źle musi być z polską kulturą, jeśli jeden z najbardziej ponoć Surowych i Wnikliwych krytyków niezależnych za debiut teatralny pisarza uznaje dokonaną przez reżysera adaptację powieści, ba, jeśli adaptacji powieści przyznaje miejsce pośród arcydzieł dramatu - a czyni to wszystko dla uczczenia okazji, która sceptycznemu widzowi może się kojarzyć z nie pierwszą już za jego pamięci "szopką narodową", państwowotwórczą akademią, kombatancką wieczornicą.
Nie tylko nie ma w tym winy autora (który takie zachowania przewidział przecież w swojej książce), lecz właśnie jemu przede wszystkim ta doczepiona "gęba" wyrządza krzywdę. Wystarczy przeczytać "Małą apokalipsę", by przekonać się, że nie jest to doraźna satyra polityczna. Wystarczy po przeczytaniu pomyśleć - i rozejrzeć się wokół - by dojść do wniosku, że czas apokalipsy nie staje się czasem przeszłym dokonanym tylko dlatego, że dokonano demontażu widocznej z daleka barykady.
Dziś w każdym razie widać wyraźniej niż przedtem, że naprawdę istotny podział w "Małej apokalipsie" dotyczy tych, którzy uprawiają i chcą uprawiać politykę, oraz tych, którzy pozwalają sobie na kaprys samodzielnego szukania i wyrażania prawdy bez względu na układy, wyższe konieczności czy tajne klauzule. Tych drugich można bardzo różnie nazwać. Artystami, intelektualistami, wariatami, anarchistami, rozwydrzonymi wyrostkami, terrorystami, matołami, oryginałami, fantastami. Nigdy - politykami. Ot, ciemny naród, zawsze tu i teraz z czegoś niezadowolony.
Otóż szkopuł z przedstawieniem "Małej apokalipsy" polega na tym, że do teatru po prostu nie da się pójść inaczej, jak tylko tu i teraz. Zmysłowość sceny zna tylko czas teraźniejszy: stąd w teatrze zawsze tyle nieporozumień co do prawdy, prawdopodobieństwa, prawdomówności. "Mała apokalipsa" pojawiła się wprawdzie w samą porę z punktu widzenia teatru jako instytucji (bo z gorzkich doświadczeń aż nadto dobrze wiadomo, że nie należy odkładać na później tego, co wolno zrobić dziś), ale niekoniecznie teatru jako idei. Owszem, jedna z tworzących apokaliptyczną rzeczywistość stron sprawia dziś wrażenie istniejącej tylko i wyłącznie po to, by można się z niej było dobrodusznie - nie będziemy polować na czarownice i ich aparat bezpieczeństwa! - pośmiać. Owszem, druga z tworzących apokaliptyczną rzeczywistość stron, tak bezlitośnie niegdyś przez Konwickiego skrytykowana, dziś zajmuje ministerialne, senatorskie i poselskie fotele. Lecz co się stało z apokaliptyczną bestią?
W teatralnej wersji "Małej apokalipsy" (przypominam rok wydania książki: 1979) brak pewnej sceny, którą dziś dopowiada wyobraźnia. Oto apokaliptyczna bestia zwraca się do udręczonych bojowników o wolność i sprawiedliwość: teraz mnie zwiążcie, tylko nie za mocno.