Spóźniona Mała apokalipsa
Tadeusz Konwicki napisał "Małą apokalipsę" trzy epoki temu. Teatr wystawił ją przynajmniej o jedną epokę za późno.
W 1979 roku powieść (opublikowano po raz pierwszy w kwartalniku "Zapis") była szokiem, objawieniem - tak zgodnie ze swym tytułem, diagnozą społeczną. Gwałtowną i niesprawiedliwą, bo pokazującą tylko - zgodnie z proroctwem innego pisarza - rozpełzające się wszędzie równomiernie świństwo. Ale i to świństwo miało odmienny niż u Witkacego kolor - było czarne. Nie odmalowano wcześniej w naszej literaturze ciemniejszego obrazu polskiego społeczeństwa i współczesnego polskiego życia. Społeczeństwa zakłamanego, zaprzanego i skarlałego.
Życia bezsensownego, ponurego i sztucznego, nawet nie tragicznego. Galeria typów polskich stworzona przez Konwickiego była galerią typów spod ciemnej gwiazdy - albo raczej czerwonej, co jednak niewiele zmieniało. Bo cały ten obraz był (świadomie?) uproszczony i niesprawiedliwy przez swoją jednobarwność. Nawet głównego bohatera, błąkającego się przez cały dzień (22 lipca!) po Warszawie w poszukiwaniu uzasadnienia dla żądania swych przyjaciół - literatów - opozycjonistów, żądania dokonania spektakularnego aktu samospa-lenia przed gmachem KC (zamienionego potem na Pałac Kultury, w którym odbywa się zjazd partii), nie uczynił Konwicki jedynym sprawiedliwym.
Bo i ów bohater współtworzy przez wiele lat ten pokraczny świat. W godzinę potencjalnej śmierci mógł poszczycić się co najwyżej odrobiną dystansu. Dystansu, który jednak nie przeradza się w poczucie siły. Nie przeradza się w czyn mający obudzić polskie sumienie. "Ludzie, dodajcie mi sił" - tylko takim wezwaniem kończyła się "Mała apokalipsa".
Pesymistyczna wizja Konwickiego broniła się w 1979 roku tylko jednym - ironią, zwróconą sprawiedliwie przeciwko wszystkim, z autorem włącznie. Owa ironia broni jeszcze bardziej powieści w lekturze po dziesięciu latach. Ale też po tych dziesięciu latach jesteśmy bogatsi o doświadczenia trzech późniejszych epok, doświadczenia, których nie ma potrzeby tu opisywać, a z których najważniejsze są doświadczenia epoki rozpoczętej 4 czerwca 1989 - epoki optymizmu.
Teatr zainteresował się "Małą apokalipsą" po raz pierwszy pięć lat temu. W 1984 roku pracę nad adaptacją sceniczną rozpoczął Teatr Ósmego Dnia. Był to prawdopodobnie najlepszy moment na ten spektakl. Mógł się on stać wówczas podobnym wstrząsem, co wcześniej powieść. Wstrząsem spotęgowanym nawet przez niedawną apokalipsę stanu wojennego. Nie wina to teatru i niedoszłych realizatorów, ze przedstawienie wtedy nie zaistniało. Drugą próbę podjął obecny adaptator Krzysztof Zaleski, a miejscem jej spełnienia miał być Teatr Dramatyczny w Warszawie (w Pałacu Kultury!). Niewiele brakowało do tej premiery i może Jej właśnie należy najbardziej żałować, bo przygotowywana była chyba w ostatnim, właściwym dla tego spektaklu momencie (a losy Teatru Dramatycznego pod dyrekcją Zbigniewa Zapasiewicia też może by się dzięki temu inaczej później potoczyły...).
Dzisiaj teatralna "Mała apokalipsa" jest już spóźniona. Przedstawienie teatralne musi bowiem utrafić w swój czas. Teatr jest osadzony we współczesności jak żadna inna sztuka, dlatego jego zadaniem jest rozmowa z widzem o współczesności - wszystko jedno czy za pomocą "Hamleta", "Dziadów" czy świeżo napisanej komedii. Obecna sceniczna wersja "Małej apokalipsy" tego zadania nie spełnia. To, o czym opowiada, dotyczy dnia przedwczorajszego, w najlepszym razie wczorajszego, ale na pewno nie dzisiejszego. Dlatego nie wstrząsa widzem, nie porusza, nie złości, nie zachwyca. Zwłaszcza, że adaptator i reżyser pokazał całą rzecz zbyt dosłownie. Ta dosłowność zmieniała się nawet miejscami w dziwaczną rodzajowość, do czego przyczynili się szarżujący za bardzo niektórzy aktorzy (np. Wiktor Zborowski czy Jan Kociniak). Na scenie nie ma żadnych postaci, są tylko karykatury. Karykatury kreatur - to trochę za dużo.
Tylko Gustaw Holoubek jest takim bohaterem, jak go napisał Konwicki. Może nawet pełniejszym, bo jego dystans do czarnego obrazu świata przedstawionego (na scenie w dosłownej czarnej scenografii) jest wzbogacony właśnie o tę autorską ironię, o której wyżej pisałem. Ironię, a nie groteskę, (w dodatku w złym guście wide: postacie Breżniewa i Gierka pojawiające się na chwilę na scenie), ku jakiej zmierza Zaleski. Holoubek ratuje inscenizację przed osunięciem się w płaskość i dowcip. On jeden stara się nawiązać dialog z dzisiejszym widzem, a nie odreagowywać przeszłość. On jeden gra w "Małej apokalipsie" czytanej po dziesięciu latach. Reszta jest wczorajsza.
Szkoda, że tak musiało się stać. Ale czas ostatnio za szybko płynie.