Apokalipsa? Była i przeszła...
Każdy, kto pamięta namiętności, jakie przed laty rozpętała "Mała apokalipsa" wychodzi z Teatru Ateneum zadziwiony. Nie, żeby przedstawienie było złe czy nudne, nawet przeciwnie, ale... Okrutna, zjadliwa wizja polskiej powojennej degrengolady adaptowana na scenę przez jednego z naszych najzdolniejszych reżyserów, grano przez doborowych aktorów (i to jaki) - emocji nie wywołuje. Ten zdawkowo chwali, ów nieco się krzywi, wszystko w tonie uprzejmej, prowadzonej od niechcenia konwencji, żadnych uniesień. Dlaczego?
Maże dlatego, ze "Mała apokalipsa" przykrojona dla potrzeb teatru przywodzi na myśl "Wesele" bez duchów. Po wyrzuceniu duchów z "Wesela" w miejsce wstrząsającej metafory polskiego losu otrzymujemy zgrabny obrazek z życia Galicji na przełomie wieków. Kiedy w "Małej apokalipsie" narrator spada do rangi jednego z bohaterów, znaczna część jego osobistych komentarzy zostaje skreślona - a to w teatrze jest nieuniknione - utwór traci wymiar egzystencjalnego dramatu jednostki. Jeśli w dodatku zrezygnuje się z tła wydarzeń, którym jest katastroficzny obraz świata osuwającego się w ruinę, jeśli pejzarz rozsypującej się Warszawy zastąpią estetyczne i bardzo solidne dekoracje - "Mała apokalipsa" bez reszty pozbawiona zostanie tych warstw, które nadają jej charakter uogólniającej metafory. Skarleje i przeistoczy się w szereg obyczajowych scenek z życia władzy i opozycji w latach siedemdziesiątych. Czas został przez teatr określony precyzyjnie dzięki wprowadzeniu na scenę postaci Gierka i Breżniewa.
Taką apokalipsę można oglądać z zadowoleniem i hez specjalnego wzruszenia. Z zadowoleniem: bowiem owe rodzajowe obrazki kreślone są niekiedy z prawdziwą teatralną maestrią, skrzą się humorem i aktorską inwecją - "Wesele" bez duchów ciągle daje artystom pole do popisu. Bez wzruszenia - bowiem ukazują przeszłość, o której widz wie, że została oddzielona grubą kreską. Dwaj bracia bliźniacy, dysydent i funkcjonariusz nomenklatury pogodzili się za Okrągłym Stołem i teraz wspólnym wysiłkiem budują Rzeczpospolitą, Hubert nikogo nie będzie już nakłaniał do spektakularnego samobójstwa, raczej do objęcia rządowej posady, konformistyczny reżyser uderzył się w piersi i zbiera na fundusz Mazowieckiego, nawet dni impertynenckiego kelnera są policzone - plan Balcerowicza przeobrazi go w usłużnego młodzieńca, gorliwie zabiegającego o względy klientów.
Na tę wiedzę widza codziennie przez kilkanaście godzin pracuje telewizja, radio i "Gazeta Wyborcza". Z siłą tak utrwalanych przekonań teatr musi się liczyć, ponieważ przekonania widza nie są obojętne dla ostatecznej wymowy spektaklu. Nałożone na koncepcję inscenizacyjną "Malej apokalipsy" dają zaiste niezwykły rezultat: złowrogie proroctwo zastąpione zostaje przesłaniem w istocie optymistycznym. Skoro o apokalipsie konsekwentnie można mówić w czasie przeszłym dokonanym oznacza to tylko jedno - że Dobro ostatecznie zatriumfowało nad Złem.