Spóźnione proroctwo Apokalipsy
Nie będzie zaskakującej pointy. Bohater "Małej Apokalipsy" Tadeusza Konwickiego podpali sie, wieczorem przed Pałacem Kultury i Nauki. Ma przygotowany kanister z benzyną (za dewizy, bo polską wydają tylko na bony) i dobre (ze sklepu dolarowego) szwedzkie zapałki. Problem tkwi zatem nie w tym czy spełnić życzenie kolegów z podziemnej opozycji, lecz jak przeżyć ostatni dzień.
Bohaterów tak naprawdę jest dwóch. Pisarz opozycjonista ("dawno wypadłem już z obiegu"), który stanie się za kilka godzin żywą pochodnią oraz Pałac Kultury i Nauki im. J. Wissarionowicza Stalina, chory symbol chorego systemu. Co prawda, spadające z hukiem płyty z frontonu gmaszyska, przeżarte grzybem mury, walący się most Poniatowskiego zdają się przepowiadać nieuchronny koniec, lecz stare jakoś się trzyma.
Nim nastanie kres, Bohater (Gustaw Holoubek) przeżyje swój dzień w półeuropejskim mieście. Wśród ludzi koszmarnych, nijakich, ludzi "rozciamkanych", rozpitych, skorumpowanych. Gdzie nędza oznacza kolejki, nieustanny tłok łokci, spóźniające się bez powodu pociągi, zamknięte nie wiedzieć czemu sklepy, kłamliwe gazety i wielogodzinne przemówienia towarzyszy z KC. Są bony na benzynę, na buty, na mięso.
W ostatniej wędrówce po mieście towarzyszą Bohaterowi ludzie wyklęci. Dziwak Kolka Nachałow (Jan Kociniak), bliźniacy Szmidtowie (w podwójnej roli pisarza opozycjonisty, który nie uznaje znaków przestankowych i reżimowego docenta, który po wykładach w szkole partyjnej biegnie pomodlić się do św. Krzyża (Marian Opania), sekretarz Komitetu Centralnego, który na zjeździe własnej partii dokonuje czynu ekshibicjonizmu (w tej roli Marian Kociniak). Pośród tej galerii karykatur i masek krąży Bohater.
Gustaw Holoubek wyposażył tę postać w spokój, opanowanie i szczyptę ironii do otaczającego świata i samego siebie, tak delikatną i ledwie dostrzegalną, że nie można jednoznacznie zakwalifikować jego decyzji o samospaleniu. Groteska czy ucieczka od koszmaru, życia gnuśnego? Gest odwagi czy desperacji? Nie pomoże widzom w dotarciu do sedna lektura "Małej Apokalipsy". Rzeczywistość dziejąca się za ścianami teatru przerosła kassandryczne wizje Konwickiego.
Na oficjalne wydanie "Małej Apokalipsy" polski czytelnik czekał 10 lat. Zdążyła stać się najsłynniejszą (chociaż nie czytaną powszechnie) i najmiroczniejszą opowieścią o naszym społeczeństwie. Zakazana w obiegu naziemnym, żyła w wydawnictwach II obiegu. Ponoć już w 1979 r. wywoływała przygnębienie w ścisłym kierownictwie KC PZPR. Skutecznie, skoro jej autor został objęty zakazem druku. Paradoks polski trwał jeszcze rok temu, gdy w wywiadzie dla "Odry" Konwicki nie mógł wymienić tytułu książki. Chociaż Wydawnictwa "Alfa" w tym czasie potrzebowały 6 tygodni, by pierwsze egzemplarze sygnalne trafiły do rąk autora.
Od dawna reżyserzy myśleli o wystawieniu "Małej Apokalipsy" w teatrze. Były premiery, a jakże, londyńska i paryska, w 1984 r. udało się przygotować inscenizację Teatrowi Ósmego Dnia. Trzy lata temu o podobne pozwolenie zabiegał w urzędzie na Mysiej Teatr Dramatyczny. Bezskutecznie.
Cenzura stawiała ostre veto, a... legenda rosła. Dziś trafia na sceniczne deski. Los T. Konwickiemu dopisał do biografii wątek teatralny. Na afiszu w Ateneum nazwiska Krzysztofa Zaleskiego (reżyseria i adaptacja), Jerzego Satanowskiego (muzyka), Gustawa Holoubka (odtwórca roli głównej) i plejada gwiazd z zespołu teatralnego Ateneum. To przepis gotowy na wydarzenie, sensację co najmniej artystyczną. Skąd zatem po głowie kołacze uporczywie myśl z Norwida: "Jestem z narodu, w którym od blisko stu lat każda książka wychodzi za późno, a każdy czyn za wcześnie..." Może stąd bierze się żal, że "Mała Apokalipsa" przychodzi do nas cokolwiek spóźniona. Szkoda.