Bardzo Mała Apokalipsa
Właściwie był to, rzec można, samograj. Powieść - legenda i opus magnum drugiego obiegu z jego najwcześniejszych lat - oprócz swych głębszych zalet niezwykle błyskotliwa i pełna widowiskowych efektów, została przez Krzysztofa Zaleskiego adaptowana na jedną z pierwszych warszawskich scen. Obsadzono ją świetnym zespołem aktorów. W głównej roli wystąpił gościnnie Gustaw Holoubek, w pozostałych - Jerzy Kamas, Marian Opania, bracia Kociniakowie, Leonard Pietraszak, z pań - Krystyna Tkacz, Maria Pakulnis i Maria Ciunelis. Bez obaw i bez kłopotów można by z nimi przygotować każde przedstawienie.
Spektakl zdążył już przy tym mieć swoją historię, jako że jego pierwsza wersja została przed dwoma laty zdjęta z Teatru Dramatycznego. Słowem - była to teraz premiera, na którą się czekało (a na niewiele premier czeka się w tej chwili). Miało być święto; ale nie udało się niestety. Wstyd powiedzieć - rozlazło się.
W jego pierwszej części nie jest to zupełnie oczywiste. Przeciwnie - można o niej powiedzieć wiele dobrego. Ujawnia się to dobre głównie w aktorskich epizodach, choć czasem też i w ich reżyserskim ustawieniu; na przykład w scenie bohatera z Nadieżdą (Maria Pakulnis) w domu Haliny. Usunięto z niej miłosne zbliżenie; pozostał flirt, ten zaś w tonie delikatnego pastiszu, ostentacyjnie - acz z wdziękiem - wygrywającego egzaltowaną rosyjską uczuciowość Nadieżdy i grandilokwencję dialogu. Jest to nieco groteskowe, nie do końca określone - dwuznaczne i absurdalne, jak wszystko w rozpadającej się rzeczywistości powieści. Choć więc wątkowi Nadieżdy zabrakło opisywanych przez Konwickiego wzlotów - obróciło się to chyba na korzyść.
Dzięki sprawności wykonawców wszystkie spotkania i rozmowy, jakie bohater odbywa w ciągu wędrówki po mieście, przebiegają czysto i przekonująco. Holoubek jest bohaterem spokojnym, nieco ironicznym i z lekkim dystansem przyglądającym się swojemu światu. Może tylko niepotrzebnie "lew się w nim budzi" w rozmowie ze starym Sacherem, jego nagłe krzyki źle współbrzmią z całością roli - i niezbyt jest w tym momencie przekonujący. Partnerów ma, jak się powiedziało, godnych; w rolach drugoplanowych robią oni jeszcze efektowne dowcipy, nadające odgrywanym postaciom cechy osób żywych i znanych (zwłaszcza Opania wchodzi bez reszty w skórę Jacka Kuronia). To rdzennie teatralna zabawa, odwieczny i nieodzowny atrybut sceny, zawsze na miejscu i zawsze jednakowo bawiący - solowe aktorskie kadencje na kanwie przedstawienia.
Gorzej jest niestety właśnie z tą kanwą. Oprócz dramatycznych epizodów jest przecież w powieści jeszcze to, co je łączy, co jest epickie, wizyjne i antyutopijne. To przede wszystkim miasto - rozkładające się i schizofreniczne; a także równie schizofreniczne święto - objawiające się z ekranu telewizora, w bezładnych manifestacjach i idiotycznych przybraniach. Otóż nic z tego w spektaklu nie ma, gorzej: zostało to z grubsza, z wyraźną indolencją zamarkowane. Ruch uliczny: siedmiu statystów zdecydowanym krokiem przemierza w różnych kierunkach scenę w sposób "zaaferowany" i "nie--widzący-się-nawzajem"; drobne ich charakterystyczności wygrywane są trywialnie skeczowo. Święto: ciż sami wyskakują z okrzykiem "Polska, Polsza..." Wszechobecny telewizor zaznaczany jest włączeniem jakiejś zielonej świetlówki w pudle na proscenium, gdy tymczasem pokazywani niby w telewizji sekretarze odgrywają pantomimę na scenie (tuż za bohaterami). Nadzwyczaj to anemiczne, nie poskładane we wspólny rytm, pozbawione sugestywności i fantazji. A tak niewiele by jej trzeba, aby rozkręcić zdechły socfestyn - parę baloników, haseł, flag. Może niewielka instalacja video z obrazami zjazdów i powitań byłaby - zamiast tej niby telewizyjnej pantomimy - nie od rzeczy? To pomysły ad hoc; ważne, aby w ogóle znaleźć na scenie ekwiwalent celnych szczegółów, którym powieść zawdzięcza w dużym stopniu swój urok i pamfletową nieledwie ciętość. Gdyby się to udało, można by spróbować odpowiedzi na fundamentalne pytanie: po dziesięciu latach "Mała apokalipsa" jest czymś pośrednim między rozpaloną do białego od jadowitej aktualności bibułą, którą była w chwili powstania, a szacowną współczesną klasyką, którą się staje. Co z powieści zachowało pełną aktualność? To trzeba podać na scenie wprost. Co rozwinęło się w innym wariancie lub zostało przez wydarzenie sfalsyfikowane? To podać czujnie, w kontakcie z publicznością, może z pewnym brechtowskim "V-Ef-fektem". Co wreszcie - jak na przykład wykorzystywane przez Konwickiego ryty gierkowskiej i breżniewowskiej obrzędowości - odeszło już w przeszłość w takim stopniu, że dla, powiedzmy, dzisiejszych studentów (których dużo na sali) może już być z lekka egzotyczne i słabiej rezonować? Z tego należy urządzić soczysty skansen i świadectwo niedawnej epoki. Trudno te rzeczy przecież czasem w ogóle porozdzielać, niemniej przy inscenizacji problem jest nie do obejścia. Cóż - gdy jego świadomość zdaje się przebijać na scenę nader rzadko, a jeśli - i to głównie za sprawą aktorów (Opania, Marian Kociniak), mających w roli polityczne perory.
Smutne, że chwaląc wykonawców trzeba przy tym dodać, prostym wzorem zeszłowiecznych recenzentów, iż "wystawa i sceny zbiorowe wyszły, jak to u nas, nadzwyczaj słabo, o co też reżyserii stanowczą czynimy uwagę". Po przerwie te sceny zbiorowe dominują i przedstawienie rozpływa się ostatecznie w bieganinie, w trakcie której wszyscy natrętnie usiłują udawać strasznie (i śmiesznie) pijanych. Przedstawienie kończy się bowiem bankietem w podziemiach KC. Potem każdy jeszcze wyskakuje na bohatera z jakiegoś kąta, wykrzykując którąś swoją wcześniejszą oderwaną kwestię (to, rozumiem, w jego głowie już się wszystko "sprzęgło w jeden upiorny wir!") i światła gasną pozostawiając osamotnionego Holoubka, wygłaszającego ostatnie słowa powieści.
Można mieć gorzką pretensję do Krzysztofa Zaleskiego, zwłaszcza że jest on przecież reżyserem doświadczonym i zasłużonym - dobrze jeszcze tkwi w pamięci choćby jego "Ksiądz Marek". Tymczasem miernie poradził sobie już z adaptacją, każąc jej kulminować straszliwie
ogranym obrazie chocholego bankietu - ten zaś kończąc opisanym wyżej banałem do sześcianu. Z przedstawieniem zaś nie poradził sobie zupełnie. Przy wyszlifowanych niektórych szczegółach brak w nim siły na jakiekolwiek ogarnięcie całości - nie dopracowanej, byle jak skleconej, idącej po linii najmniejszego oporu, tak że - jak mówi tow. Kobiałka - "i u nich wyszczerzył raptem zęby nasz własny, przez nas wynaleziony i wychuchany totalny socjalistyczny bardak". I żeby to chociaż było zamierzone...