Główną rolę w sztuce Mrożka gra historia
Nadeszły takie czasy, że dramaty {#au#87}Mrożka{/#} najczęściej grywa się w państwach byłego ZSRR. Akcja "Miłości na Krymie", najnowszej jego sztuki, jakby odpowiadając na zapotrzebowanie, właśnie do tamtej rzeczywistości się odnosi.
W Starym Teatrze w Krakowie odbyła się prapremiera tego dramatu w reżyserii Macieja Wojtyszki. Mrożek zastrzegł sobie, że reżyserzy "Miłości na Krymie" nie mogą bez jego zgody dokonywać żadnych, nawet najdrobniejszych zmian i skrótów. Wszystko ma być dokładnie jak w tekście dramatu. Didaskalia niezwykłe szczegółowo podają wszelkie wiadomości: kto gdzie ma stać, którymi drzwiami wejść i wyjść, ku komu się zwracać. Tekst jest niczym precyzyjna partytura. A jednak podjęcie się reżyserowania "Miłości na Krymie" jest decyzją karkołomną. Akcja toczy się na przestrzeni osiemdziesięciu lat. Na dodatek jedne postacie starzeją się z upływem czasu, inne nie. Zbudowanie jednolitego świata scenicznego jest więc nie lada problemem. Wojtyszko jednak, jak sądzę, uporał się z ta materią dość biegle.
Akt pierwszy rozgrywa się w 1910 roku. Jego klimat jest na poły czechowowski. Na poły, bowiem wszystko do pewnego stopnia podszyte jest kpiną. Oto nagle dowiadujemy się, że "Trzy siostry" jadą do Moskwy, a jeden z Mrożkowych bohaterów wyjeżdża wycinać "Wiśniowy sad", dopiero co odkupiony od Raniewskiej. Wisząca na ścianie strzelba musi wystrzelić, choćby z tego powodu, że znajduje się na scenie. Takich cytatów jest wiele. Aby dopełnić prześmiewczego charakteru tego aktu, nagle na scenie pojawia się, ni stąd, ni zowąd, towarzysz Lenin wyjadający ze stoika konfitury. Mrożek przed premierą zastrzegał się, że chce tylko współbrzmieć z Czechowem i wcale nie chodzi mu o pastisz, o proste naśladownictwo stylu czechowowskiego.
Ale w krakowskim spektaklu to współbrzmienie objawia się wyłącznie poprzez stereotypy i uproszczone wyobrażenie o świecie dramatów rosyjskiego mistrza.
Drugi akt - rok 1928, lata budowy socjalizmu. To już zupełna groteska i absurd. Teatralna rzeczywistość jest nie do końca określona. Mieszają się światy realne, duchów, snów, teatru... Znów zabawy z tekstem, obszerne cytaty, prawie dosłowne, tym razem z Szekspira. A komunistyczny świat doprowadzony zostaje do zupełnego absurdu. Wiele w tej części zabawnych sytuacji, a więc i wiele śmiechu na widowni.
Wreszcie akt trzeci, dziejący się dzisiaj. Świat rozpadu imperium, upadku wszelkich wartości. Wszyscy czekają, niczym na Godota, na statek mający zawieźć "kurwy na eksport" i ich do Ameryki. W lekturze dramatu akt ten wydał mi się szalenie niezborny. Mrożek jednak okazał się wyśmienitym teatralnym majstrem, bowiem na scenie wszystko się sprawdza. Krótkie scenki i spotkania dotkliwie, choć zarazem ironicznie odtwarzają czas rozpadu, czas iście przerażający. W tle, raz po raz, nie włączając się w akcję, pojawiają się przedziwne postaci: Wilkołak wiozący w dziecinnym wózku białą gęś, oficer bez głowy, szybująca w powietrzu głowa popa, caryca Katarzyna Wielka odsłaniająca swe wdzięki. Zupełny surrealizm rzeczywistości i sztuki.
Jest jeszcze finał na koniec trzeciego aktu. Wiecznie młoda i piękna Tatiana Jakowlewna Borodina (Anna Radwan), ubrana w strój, jak w pierwszym akcie, kremową "czechowowską" suknię, pojawia się w bramie stworzonej ze złoto-czerwonych, jaskrawych kopułek cerkiewnych. Tu już nie ma żadnych podtekstów. Tatiana uosabia świat Czechowa. Ale cerkiewne wrota błyszczą niczym reklamówka z folderów, zapalają się na nich czerwone dyskotekowe lampy. Pewnie daleko odejdę od zamierzonych przez Mrożka obszarów interpretacji, ale było to niczym ukazanie krańcowości duszy rosyjskiej. Tęsknota za nieuchwytnym, a równocześnie blichtr światełek, Tatiana, choć zbrukana przez czas komunizmu, objawia się czysta i niewinna, piękna jak Rosja. Ech, żyzń...
Mrożek napisał sztukę o miłości. Ale główną rolę "Miłości na Krymie", w zasadzie jedyną rolę, przeznaczył Historii.
Spektakl przez autora został nazwany komedią tragiczną. Widzowie raz po raz wybuchają śmiechem, czyli jest to na pewno komedia. Ale co z tragizmem. Owszem postaci znajdują się w sytuacjach tragicznych, ale same nie są tragiczne. Gdyby to było życie, a nie teatr, powiedziałbym - brak duszy. Na scenie niby wszystko jest brawurowo przeprowadzone. Ale groteska, przymrużenie oka, przejaskrawienie i ironia, czynią z bohaterów "Miłości na Krymie" bardziej osoby grający wydestylowane charaktery, niż postaci z krwi i kości. Aktorzy: Anna Radwan, Anna Dymna, Dorota Segda, Jerzy Trela, Jerzy Grałek, Marek Litewka i inni, których również powinienem wymienić, grali precyzyjnie i dobrze. Ich postaci i sytuacje, w których się znajdowali, stworzyły razem wszechogarniającą postać Historii. Jest to bohaterka przerażająca i bezwzględna, lecz zarazem śmieszna.
Krakowski spektakl widownia przyjęła dobrze, bawiła się wyśmienicie. Porównując go z innymi spektaklami granymi na polskich scenach, trzeba przyznać, że jest to przedstawienie naprawdę dobre. Ale pozostaje mimo to uczucie niedosytu.