Od kropki do kropki
Jako dostarczyciel rozrywki teatr dawno już przegrał z kinem, leżącego dobiła telewizja, a jeśli cudem jakimś próbuje jeszcze zipnąć, przegryza mu gardło wszelakie wideo" - pisał Sławomir {#au#87}Mrożek{/#} w 1988 r., czyli w poprzedniej (dla nas) epoce. Zdaniem dramaturga teatr - skoro jeszcze skądinąd żyje - "odpowiada innym potrzebom poza sztuką rozrywki". Za swoistą próbę sprostania nowym wyzwaniom teatru możemy więc uznać najnowszą sztukę Mrożka "Miłość na Krymie" - napisaną na zamówienie Starego Teatru w Krakowie, gdzie też w sobotę, 26 marca miała swoją oficjalną, światową prapremierę. "Miłość na Krymie" jest literackim biegiem na przełaj przez 80 lat historii XX wieku (I akt - 1910 r., II - 1928, III - 1989). Trzech epok Rosji, ale i całej Europy. Jest to najbardziej złożony i niejednoznaczny utwór sceniczny Mrożka, w którym poddaje on bezlitosnej wiwisekcji fenomen tzw. słowiańskiej duszy, hojnie posiłkując się czytelnymi tropami zapożyczonymi z twórczości m.in. Czechową, Ostrowskiego, Gorkiego, Bułhakowa, Szekspira, a nawet Gombrowicza.
Biorąc na warsztat tę "komedię tragiczną w trzech aktach" reżyser Maciej Wojtyszko (po raz pierwszy pracujący na scenie Starego Teatru) musiał poddać się rygorowi słynnych 10 punktów Sławomira Mrożka, z których 9 pierwszych dość istotnie ogranicza twórczą ingerencję inscenizatora w tekst sztuki i kształt jego scenicznej wizji. "Miłość na Krymie" została więc odegrana "po Bożemu", od kropki do kropki, bez skreśleń, przestawień, przeinaczeń i dopisków. Akcja sztuki rozgrywała się tylko na scenie (okazuje się, że można!). Ale już w innych punktach wynegocjowano z autorem drobne odstępstwa od postanowień. Scenografia opiera się na rzucie przepołowionego sześcio- a nie ośmioboku, pojawiła się dyskretna "ilustracja muzyczna".
Spektakl otrzymał imponującą oprawę sceniczną. Przez ponad trzy godziny obcujemy z przejmującą wizją trzech różnych dekadencji. Za cara Iwan Nikołajewicz Zachedryński nie mógł spać, bo w nocy "lejtnanci strzelają się po krzakach i budzą". Sam Zachedryński przed samobójczym strzałem broni się pisząc wiersze. W roku 1928, u szczytu stalinowskiego terroru, Zachedryński, jako zastępca naczelnika cenzury przy Radzie Komisarzy Ludowych, z pokorą podda się nieuniknionemu uwięzieniu, skoro "nie złożyło się", by doniósł jako pierwszy. Pierestrojkowa dekadencja powszechnej wolności, w której każdy na własną rękę będzie usiłował uszczknąć jak najwięcej dla siebie, okaże się dla Zachedryńskiego równie trudna do zaakceptowania. Niezmiennie ten sam Zachedryński uda się wówczas w ostatnią podróż wspólnie ze swoim "odwiecznym" antagonistą, b. oficerem armii Wrangla, porucznikiem Sjejkinem.
Wszystkie pułapki losu są u Mrożka uwarunkowane tyleż historycznie, co i uczuciowo. Kontredans źle lokowanych miłosnych afektów kilkorga osób, którym dane było zetknąć się ze sobą w 1910 r. w krymskim pensjonacie "Nicea" (później "Czerwonogwardzista") trwać będzie niezależnie od historycznych epok i rzeźbić życiorysy, (bo - z woli autora - na szczęście nie twarze) nieszczęśliwie zakochanych bohaterów.
"Miłość na Krymie", sztuka wcale niełatwa w lekturze, na scenie Starego Teatru nabrała głębi, tempa i oddechu. Decyzji obsadowych Macieja Wojtyszki nie sposób kwestionować. Rola Zachedryńskiego wydaje się jakby wprost stworzona dla Jerzego Treli, który śmiało może ją włączyć do kolekcji swych kreacji. Kilka zróżnicowanych stylowo ról błyskotliwie rozegrała młodzież aktorska Starego Teatru: Anna Radwan (Tatiana Borodina), Dorota Segda (Lily Swietłowa), Roman Gancarczyk (Piotr Sjejkin), Piotr Cyrwus (Ilja Zubatyj) Artur Dziurman (Pietia). Znakomitą formę wykazali Anna Dymna i Jerzy Grałek jako "straszni mieszczanie" Czelcowowie. Spektakl w dwóch pierwszych aktach wyraziście realistyczny (poza drobną ucieczką do sennych wizji w akcie II), w czasach najbliższych naszemu doświadczeniu (III akt) wzbogacony został Mrożkowymi odniesieniami nadrealistycznymi i porażającą zmysły, efektowną sceną finałową. Trudno wszak oprzeć się wrażeniu, że całość zyskałaby niepomiernie, gdyby autor dał nieco więcej swobody reżyserowi - praktykowi teatru. A tak? Zabrakło dosłownie dwóch, trzech kresek, by temperatura odbioru dzieła wyniosła tę inscenizację do poziomu artystycznego wydarzenia.