Artykuły

Uwielbiam chodzić śladami

- Ktoś może powiedzieć, że jestem wapniak, że nie wiem, co się dzieje, że nie jestem wyczulony na współczesność. Dziś jednak w teatrze za wszelką cenę chce się szokować. Boli mnie to, że nie treść jest ważna, tylko forma, że jest dziś jej przerost - mówi JANUSZ ZAKRZEŃSKI, aktor Teatru Polskiego w Warszawie.

Z Januszem Zakrzeńskim, wybitnym polskim aktorem, i jego żoną Barbarą rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler.

Urodził się Pan we dworze w Przededworzu na Kielecczyźnie w rodzinie ziemiańskiej. Jakie wartości wyniósł Pan z domu? Na co rodzice kładli szczególny nacisk w Pana wychowaniu?

- Ojciec był szalenie wymagający i ostry, natomiast mama była przedobrym człowiekiem. I to chyba po niej wziąłem tę dobroć i wybaczenie, które jest bardzo ważne. Najgorszą rzeczą jest bowiem zawziętość. Mogę się na kogoś obrazić, ale nie mogę być zawzięty, uparty w zawiści, w nienawiści.

Dlaczego u mnie w ogrodzie rośnie lipa? Dlatego że uwielbiam zapach lip, który został mi jeszcze z Przededworza. A dlaczego są orzechy laskowe? Bo ojciec chodził między nimi w Przededworzu i rozłupywał je scyzorykiem. To takie drobne rzeczy, które zapamiętałem. Nie będę ukrywał, że pamiętam 1939 rok i polskiego żołnierza płaczącego po klęsce wrześniowej. Tego nie zapomnę. Pamiętam także 1944 rok. W 1945 roku wyjechaliśmy nocą z Przededworza i pojechaliśmy na tzw. Ziemie Odzyskane. To było moje dzieciństwo, moja młodość. Tam zetknąłem się z cudownymi młodymi ludźmi z harcerstwa, przepojonymi przepięknymi wartościami. Spotkałem również komendanta hufca harcerskiego, księdza Józefa Piątyszka, który był ostry i wymagający. Ta surowość nieprzesadna, ale wymagająca była jednak bardzo potrzebna. Wpisał mi w pamiętniku, który mam do dzisiaj, następujące słowa: "Zawsze z Bogiem. Nie żądać dla siebie wiele od życia. Szerzyć jak najwięcej dobra dokoła. Te trzy wskazówki życiowe kochanemu i miłemu uczniowi wpisał ksiądz Józef Piątyszek, prefekt zadżumiony". To był rok 1950. Dlaczego zadżumiony? Dlatego że wtedy po raz pierwszy zaczęto usuwać księży ze szkół. Przestał być komendantem hufca harcerskiego, a miał duży wpływ na nas, młodych.

Czy ten wpis księdza jest dla Pana wciąż szczególnym drogowskazem w życiu?

- Tak. Zawsze z Bogiem, nie żądać za wiele dla siebie... Niech pan weźmie pod uwagę, ile jest dziś żądania. Wszyscy żądamy, bo "to mi się należy". Nic mi się nie należy! Jeżeli coś dostałem, coś osiągnąłem, oczywiście własną pracą, to mi się nie należy. Wtedy nie ma rozczarowań. Czy pan myśli, że ja nie marzyłem o różnych rolach? Marzyłem na przykład, żeby zagrać Cyrana de Bergerac. Już go nie zagram. Ale gdyby to tkwiło we mnie, to byłbym całe życie zgorzkniały. I co by mi to dało? A iluż jest kolegów, którzy popełniali samobójstwa, bo idąc do szkoły teatralnej, marzyli, by zagrać Romea. Czy pan myśli, że ja nie chciałem zagrać Romea? Chciałem. Nie zagrałem i już nie zagram.

Czy wpływ na Pana decyzję zostania aktorem miały częste wizyty w domu cioci Pana matki, Kazimiery Szyszko-Bohusz, która była aktorką Teatru Słowackiego w Krakowie?

- Oczywiście. Byłem przecież wychowany w domu artystycznym. Mój dziadek pięknie malował, robił kopie. Do dzisiaj w domu mojej rodziny wisi jego kopia "Szału" Władysława Podkowińskiego. Hodował także róże, robił zdjęcia. W domu mówiło się o sztuce. Ciotka Kaźka była bardzo dobrą aktorką, tylko niestety wojna przeszkodziła jej w karierze i zabrała najpiękniejsze lata. Moja mama śpiewała z kolei w operze we Wrocławiu. Można więc powiedzieć, że właściwie byłem wychowany za kulisami - albo teatru, albo opery. Chodziłem na próby generalne, premiery, kolejne przedstawienia.

Mało kto jednak wie, że zanim zaczęła się Pana kariera aktorska, był w Pana życiu epizod medyczny...

- Jestem bardzo szczęśliwy, że byłem na medycynie i jeździłem w pogotowiu ratunkowym, bo widziałem ludzkie nieszczęście. To szalenie ważne. Wydaje mi się, że w ramach edukacji powinniśmy chodzić np. do szpitali. Śmieszą mnie ludzie, którzy mówią, że są niewierzący. Widziałem ludzi, którzy umierają, i patrzyłem im w oczy. Nie spotkałem człowieka, który by nie wyciągał ręki, nie czekał na litość, pomoc. Jeden z moich profesorów na medycynie we Wrocławiu był szalenie apodyktyczny, wymagający, surowy. Studenci się go bali. W drugi dzień Świąt Wielkiej Nocy już jako sanitariusz jechałem do niego z lekiem przeciwastmatycznym. Nigdy nie zapomnę jego przerażonych oczu, krótkiego oddechu, bo nie mógł złapać powietrza i wyciągniętej ręki. Nie było wówczas profesora, nie było studenta, była tylko ta wyciągnięta ręka.

Ma Pan bardzo piękny, mocny głos. Z tego też względu przez pewien czas wahał się Pan nawet, czy nie zapisać się na studia wokalne. Warto wspomnieć, że zachwycali się nim sam Andrzej Hiolski i profesor Bronisław Romaniszyn, ówczesny dziekan wydziału wokalnego w krakowskiej szkole. Dlaczego więc przeważył teatr?

- Byłem zauroczony Andrzejem Hiolskim. Różni ludzie śpiewają i widać, że to jest albo sztuczne, albo na siłę, bo często zaciskają gardło. Z Andrzeja Hiolskiego głos się sam wydobywał. Korepetytorka w operze usłyszała kiedyś, jak śpiewam, i powiedziała mojej mamie, że mam głos, który powinienem szkolić. Mama uprosiła więc Andrzeja Hiolskiego, żeby mnie posłuchał. Tak też się stało.

Zaśpiewałem arię ze "Strasznego dworu" - "Ten zegar stary gdyby świat". Oczywiście wszyscy doszli do przekonania, że powinienem szkolić głos. No i szkoliłem. Mam wielki szacunek do muzyki, do śpiewu, ale muzyka wymaga wielkiej pracy, wręcz tytanicznej. To jest matematyka. Nie będę ukrywał, że za dobrze szło mi w Teatrze Słowackiego. Zacząłem od olbrzymich ról, tj. Hektora w "Troilusie i Kresydzie".

Warto jednak wspomnieć, że całkiem niedawno nagrał Pan płytę. Jakie pieśni można na niej usłyszeć?

- Nagrałem płytę "Co mi zostało z tych lat", na której jest "Ten zegar stary" i przede wszystkim "Matczyne ręce", cudowna piosenka, której ostatnia zwrotka została napisana po bitwie pod Monte Cassino: "A gdy do Polski powrócisz żołnierzu, jako dojrzały dziś już człowiek czynu, matka wyciągnie ręce swe ku tobie, przytul je mocno i ucałuj synu. Przytul je mocno, ucałuj w podzięce matczyne ręce". Na płycie jest też cały szereg innych pieśni, np. ze "Skrzypka na dachu".

Wcielając się w role różnych postaci - czy to historycznych, czy fikcyjnych - stwarza Pan zawsze wspaniałe kreacje, które głęboko zapadają w pamięć. Wystarczy wspomnieć chociażby rolę Benedykta Korczyńskiego w "Nad Niemnem", Napoleona w "Popiołach" czy odtwarzanie postaci Marszałka Piłsudskiego. Na czym polega Pana sekret aktorski?

- Nie lubię naśladować, to musi być moje. W każdej roli, do której mam zawsze emocjonalny stosunek, doszukuję się prawdy o człowieku. Muszę znać treść, wiedzieć, co dana postać mówi. Grałem różne role, także gubernatora Franka w inscenizacji "Epilogu norymberskiego" Jerzego Antczaka. Okazuje się, że gubernator Frank nawrócił się na wiarę katolicką. Nie wiadomo jednak, czy nawrócił się, by uniknąć kary śmierci, czy rzeczywiście. Jest jednak tutaj ważna scena, kiedy siedzę w celi i trzymam w rękach książeczkę do nabożeństwa.

Jakie role wspomina Pan z sentymentem?

- Grałem mnóstwo ról, ale z wielkim sentymentem wspominam zawsze Tewiego Mleczarza w "Skrzypku na dachu". To piękna, wspaniała postać. Mleczarz, który wozi bogatym mleko, masło, ser i który ma swoje problemy. Padają tam bardzo ważne słowa o wadze tradycji, dzięki której każdy wie, kim jest i czego Pan Bóg od niego oczekuje. Wydaje mi się, że jest to szalenie ważne, żebyśmy nie zapominali o naszej przeszłości, bo jeżeli o niej nie zapomnimy, to nasza przyszłość będzie lepsza. Historia się powtarza i to jest istotne, żebyśmy pamiętali o naszej tradycji, naszych obyczajach, naszych korzeniach.

Niektórzy uważają, że cała nasza literatura XIX-wieczna powinna pójść do kosza, że nie odpowiada współczesnym czasom. Dlaczego?

- Nie wiem dlaczego, to jest tragedia. Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Wyspiański do kosza?! Proszę pana, grałem studenta Bardosa w "Krakowiakach i góralach" Bogusławskiego i śpiewałem taką piosenkę: "Świat jest srogi, świat przewrotny, wszystko mi na opak idzie, kto nic nie wart, pan stokrotny, a człek poczciwy jest w bidzie. Lecz rozum dziś górę bierze, ta myśl mi troski osładza, że kiedyś porosnę w pierze, choć dziś bez butów chadzam. Nie ten mądry, kto wśród drogi zląkł się i utracił męstwo, bo im sroższe ciernie, głogi, tym szczytniejsze jest zwycięstwo". Przepiękne słowa. To jest drogowskaz dla nas i dla młodych: "Im sroższe ciernie, głogi, tym szczytniejsze jest zwycięstwo". Cudne. A my chcemy, żeby nam wszystko łatwo przychodziło, ale im łatwiej przyjdzie, tym łatwiej wyleci. Czy to nie jest tekst szalenie współczesny?

Przy boku których sławnych aktorów miał Pan okazję grać?

- Razem z Zofią Jaroszewską grałem w "Fedrze" Jeana Baptiste'a Racine'a, a także w "Nocy listopadowej" Stanisława Wyspiańskiego, którą oglądał Karol Wojtyła, ówczesny arcybiskup Krakowa. On bardzo lubił chodzić na przedstawienia do teatru. Grałem też ze znakomitą aktorką Marią Malicką, a także z Niną Andrycz i z Elżbietą Barszczewską. Od każdej coś wziąłem. Uwielbiam grać z aktorami lepszymi od siebie.

Ale to, co podpatrzył Pan u nich, przepuszczał Pan zawsze przez filtr własnej osobowości, dlatego jest to takie niepowtarzalne...

- No tak, bo inaczej nie można.

Na pierwszym roku studiów w Szkole Teatralnej w Krakowie miał Pan zajęcia z Mieczysławem Kotlarczykiem, którego przypominał często Ojciec Święty Jan Paweł II. Jak go Pan zapamiętał?

- To był rok 1956, czas, kiedy zlikwidowano Teatr Rapsodyczny. Mieczysław Kotlarczyk miał pewnie kłopoty, deptano mu po piętach. Był to jednak, tak samo jak Karol Wojtyła, wielki humanista. Ja szalenie cenię humanistów, ludzi przepojonych literaturą. To był człowiek przygotowany wielostronnie, niemający klapek na oczach. Ubolewam nad tym, że dzisiaj nie kształtuje się człowieka wielostronnie, że jesteśmy jednokierunkowi. Można powiedzieć, że są dziś specjaliści od lewego palca i specjaliści od prawego palca, a tu trzeba patrzeć na całego człowieka, który jest naprawdę bardzo złożony. Mieczysław Kotlarczyk nie uczył już potem, ale bardzo sobie cenię jego wpis w indeksie.

Kto wywarł wówczas na Pana równie silny wpływ?

- Na przykład profesor Władysław Woźnik. Ceniłem jego umiejętność mówienia wierszem, bo mówienie wierszem to nie recytowanie. Bardzo dużo zaczerpnąłem także od Władysława Krzymińskiego, ówczesnego dyrektora Teatru Starego w Krakowie. Nauczył mnie słuchania partnera. W czasie prób ustawiał nas tyłem do siebie i kazał nam słuchać siebie nawzajem. To bardzo wyrabiało wyobraźnię.

Co w nauce sztuki aktorskiej sprawiało Panu największą trudność?

- Uczenie się tekstu.

Naprawdę? Przecież Pan tak świetnie recytuje z pamięci...

- Ale, proszę pana, na to składa się pięćdziesiąt lat... Bo ja się trudno uczę, ale jak już się nauczę, to siedzi. Spytałem kiedyś Czesława Wołłejkę, jak on uczy się roli, skoro tak świetnie zawsze umie tekst. Odparł mi, że nic nie robi, tylko trzy razy dziennie czyta rolę. Od niego nauczyłem się właśnie tego sposobu przyswajania sobie tekstu. Muszę zrozumieć każde słowo, które mówię, ponieważ jeżeli ja je zrozumiem, to i widz zrozumie.

Odrzuca Pan takie role, które nie są Pana, czy mimo wszystko stara się dotrzeć do postaci, którą gra?

- Staram się dotrzeć. Grałem Churchilla. Natomiast nigdy w życiu nie grałem Stalina i pewnie bym go nigdy nie zagrał. I nie chciałbym go grać. Nie znajduję w jego życiorysie, w jego sylwetce niczego, co byłoby mi bliskie. W każdej postaci muszę znaleźć coś prawdziwego.

"Nad Niemnem" to jeden z najpiękniejszych filmów w polskiej kinematografii, a rola Benedykta Korczyńskiego jest jedną z najważniejszych. Jak wspomina Pan swój pobyt w Bohatyrowiczach, wiosce, w której do dzisiaj żywa jest legenda o Janie i Cecylii?

- Bardzo często jeżdżę nad Niemen, tzn. jeżdżę do Grodna i tam chodzę śladami Orzeszkowej. Jeszcze parę rodzin mieszka w tych starych, cudownych zagrodach w Bohatyrewiczach, bo oni mówią Bohatyrewicze, nie Bohatyrowicze. Nawet chciałem kupić jedną z nich, ale nie odważyłem się na to, bo trzeba by ją było kupić na kogoś z Białorusi. Wystarczy mi jednak, że od czasu do czasu tam jadę. Parę kilometrów w prawo jest miejscowość Miniewicze, w której mieszkał jakiś szlachcic będący zapewne pierwowzorem Benedykta Korczyńskiego. Jest także niedaleko miejscowość Łunna, oddalona od Bohatyrewicz o kilkanaście kilometrów. Według legendy, w tamtejszym kościele przed ołtarzem Matki Bożej Janek i Cecylia brali ślub. Lubię chodzić śladami, bo są one szalenie ważne. Uczyłem się i uczę naszej polskiej historii w kościołach i na cmentarzach.

Nie zapomnę, jak przyjechałem do Bohatyrewicz z moim przyjacielem o. Janem Fibkiem ze zgromadzenia kapucynów z klasztoru przy ulicy Miodowej w Warszawie. Brzegiem drogi szło dwoje dzieci, chłopiec z dziewczynką. Jak zobaczyli nas wysiadających z samochodu, to czystą polszczyzną od razu powiedzieli: Jan i Cecylia, o tam... I wskazali nam drogę, gdzie leżą te dwa kamienie z legendy o Janie i Cecylii, otoczone płotkiem. Pobiegłem tam, pochyliłem czoło i przypomniałem sobie tę legendę. I tak mi się wtedy wydawało, że znad Niemna słyszę śpiew Janka i Cecylii: "Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną". Potem przeszliśmy przez niewielki wąwozik i weszliśmy do tych Bohatyrewicz. Nagle z jednej z chałup wyszła kobieta, przysłoniła sobie oczy dłonią od słońca, bo był chyba lipiec, i długo zaczęła mi się przyglądać.

Nagle powiada: "Bożesz Ty mój, Benedykt Korczyński, a ja Jadwiga Kopczewska z domu Bohatyrewicz. Moim stryjem był Jan Bohatyrewicz". Proszę pana, to było coś nieprawdopodobnego. Janek Bohatyrewicz, ten pewnie z powieści Orzeszkowej, był jej stryjem! Tak mi się wydaje, że to jest szalenie ważne, bo ludzie odchodzą, a kamienie zostają. To są ślady naszej pamięci.

Nie wiedziałem, że to dzięki Pańskiej żonie, Pani Barbarze, w filmie pojawiły się dwie najważniejsze sceny: rozmowa Benedykta z synem i jego rozmowa z Martą. Pani Barbaro, proszę opowiedzieć, jak to dokładnie było?

- Bardzo lubiłam zawsze czytać książki, z których robione były scenariusze. Jeżeli chodzi o "Nad Niemnem", przeczytałam najpierw dokładnie całą książkę. Czytając scenariusz, zauważyłam, że brakowało w nim właściwie trzech zasadniczych scen. Nie było w nim przede wszystkim właśnie rozmowy Benedykta z synem i z Martą. Wspólnie z mężem przekonaliśmy reżysera, żeby te sceny zostały zawarte w scenariuszu. Wyszedł ostatecznie bardzo ładny film.

Czy w tamtym czasie, kiedy debiutował Pan na deskach teatralnych w Krakowie, aktorzy bardziej szanowali własną profesję? Dzisiaj część z nich, niestety, chętnie gra w przedstawieniach bardzo niemoralnych czy wręcz obrazoburczych... Jak więc ocenia Pan kondycję współczesnego teatru w Polsce?

- Teatr jest dzisiaj inny, pozbawiony ducha. Zacząłem uprawiać ten zawód 47 lat temu, a do Teatru Słowackiego chodziłem od 1945 roku. Ktoś może powiedzieć, że jestem wapniak, że nie wiem, co się dzieje, że nie jestem wyczulony na współczesność. Dziś jednak w teatrze za wszelką cenę chce się szokować. Boli mnie to, że nie treść jest ważna, tylko forma, że jest dziś jej przerost. Nie rozumiem tego, bo nigdy na głowie nie stawałem, grając jakąś rolę. Sam jednak dostaję masę listów, jestem zapraszany na wiele imprez, na różne spotkania i nie zdarzyło mi się, żebym był wygwizdany, a nie robię nic nadzwyczajnego. Rozmawiam jedynie z ludźmi i mówię fragmenty swoich ról. Mówię najprawdziwiej, jak tylko mogę, bo prawda jest najważniejsza. Niedawno byłem w Dworku Konopnickiej w Żarnowcu, gdzie występowałem przed publicznością. Na wolnym powietrzu przed dworkiem stał zgromadzony tłum ludzi pod parasolami, bo siąpił deszcz, i w wielkim milczeniu słuchał tego, co mówiłem. Z tego trzeba wyciągnąć jakieś wnioski. Uważam, że to, co robię, jest ważne, że ludzie tego chcą, że jest im to potrzebne. Jak pojechałem do Chicago do Copernicus Center i świętej pamięci Lucjan Kydryński powiedział do zgromadzonych na sali, że przyjechał do państwa Benedykt Korczyński znad Niemna i aktor, który grał Józefa Piłsudskiego, cała sala, tzn. parę tysięcy osób, wstała i biła brawo. Nie mnie, tylko Korczyńskiemu i Piłsudskiemu, to o czymś świadczy. Wyspiański, którego rok obecnie obchodzimy, mówił o teatrze jako świątyni sztuki. Dlatego uważam, że ze sceny nie można wylewać pomyj, wulgaryzmów słownych.

Czy w Pana karierze aktorskiej zdarzały się jakieś śmieszne sytuacje? Może opowiedziałby Pan którąś z nich?

- Pewnie, że były, i to ile. Kiedyś, grając młodego porucznika Edmunda w "Damach i huzarach", przewróciłem się na scenie, bo zaplątałem się w ostrogi, które miałem przy butach. Czekałem na partnerkę, Zofiję, w której się kochałem, i wycofując się, przewróciłem się na kanapę, a z niej na podłogę. Koleżanka wbiegła na scenę, zobaczyła tego swojego ukochanego Edmunda leżącego jak rozgnieciona żaba, parsknęła śmiechem i uciekła ze sceny. Spuszczono kurtynę, bo nie można było grać, a młodzież, która siedziała na widowni, szybko zorientowała się, co się stało, i głośno się śmiała. Takich sytuacji było dużo.

Pani Barbaro, jest Pani rodowitą góralką, a mieszka w Warszawie. Czy nie tęskni Pani za Zakopanem?

- Już się przyzwyczaiłam, bo mam swój dom. Oczywiście łza kręci mi się w oku, jak słyszę prawdziwą muzykę góralską. Zawsze też wracam z sentymentem w góry i do sanktuarium na Krzeptówkach.

A jakie to uczucie być żoną sławnego aktora?

- Już tyle lat razem żyjemy, dokładnie czterdzieści dwa, a ja cały czas jestem w Januszu zakochana. Nie wyobrażam sobie innego męża. To dobry, szlachetny człowiek, niedoceniony właściwie.

W jaki sposób spędza Pani wolny czas?

- Mąż bardzo jest zajęty. Dawniej, gdy nie mieliśmy domu, wyjeżdżaliśmy nad morze, na Mazury i do Zakopanego. Teraz wolę swój dom i ogród.

A Pan?

- Tego wolnego czasu mam naprawdę bardzo mało, choć muszę powiedzieć, że odczuwam już zmęczenie. Uwielbiam spacerować z synem i psem. Lubię wieczorem spoglądać w rozgwieżdżone niebo. Nie jestem astronomem, ale to, co widzę, to coś wspaniałego, nieogarnionego. Tak odpoczywam. Poza tym lubię las i grzyby. Ryb nie, bo denerwuję się, czy chwyci, czy nie chwyci. Ale lubię iść do rybaka, do wędzarni i wziąć od niego świeżutką sieję czy sielawę. Poza tym uwielbiam latać samolotem. Jeżeli by ktoś chciał mnie zaprosić, ale żebym poleciał samolotem, natychmiast lecę. Boję się wody, bo mam poczucie, że mogę się utopić. Natomiast jak lecę samolotem, nawet jak jest awaria, to jeszcze jest ten moment spadania i zawsze mam nadzieję, że może jakiś aniołek podleci i mnie uratuje.

Jakie są Pana zainteresowania pozaaktorskie?

- Napisałem dwie książki: "Moje spotkania z Marszałkiem" i "Gawędy o potędze słowa", a Lidia Stanisławska zrobiła ze mną wywiad-rzekę "Co mi zostało z tych lat". Jestem w trakcie pisania następnej książki "Dzień dobry, porozmawiajmy". Zawsze marzyłem o tym, żeby pisać. To jest cudowna rzecz. Interesuje mnie także pedagogika. Wydaje mi się, że za mało dziś mamy prawdziwych wychowawców. Gdyby Janko Muzykant znalazł nie sponsora, tylko wychowawcę, to byłby lepszy niż Paganini. Bo sponsor da pieniądze i nic go więcej nie obchodzi, a tutaj trzeba być mecenasem. Młodzi są naprawdę wspaniali, trzeba tylko wyławiać indywidualności i je rozwijać.

Podobno lubi Pan dobrą polską kuchnię. Jakie potrawy szczególnie Pan preferuje?

- Żona świetnie gotuje. Dawniej to ja lubiłem pichcić, ale teraz męczy mnie już stanie przy kuchni. Ubolewam nad tym, że wszędzie są te cheeseburgery, hamburgery, bo faktycznie uwielbiam prawdziwą polską kuchnię. Niektórzy mówią, że jest ona tłusta, niezdrowa. Nieprawda. Najważniejsze, żeby potrawy przyrządzać na czystej patelni i świeżym tłuszczu, tak by nie był on przesmażony. Ostatnio dostałem od mojego kuzyna ustrzeloną dziką kaczkę, która dość długo leżała w zamrażalniku. Kiedy przyszedłem do domu po próbie, czekała już na mnie przyrządzona. Coś pięknego, coś pysznego, coś wspaniałego, cudo.

Jest Pan profesorem w prywatnej Wyższej Szkole Menedżerskiej w Warszawie, gdzie ma Pan swoją katedrę o nazwie Zakład Kultury Słowa i Bycia. Dlaczego kultura słowa jest dziś taka ważna?

- Bo nie potrafimy mówić. To, co się dzieje w tej chwili, jest przerażające. Skoro w Biblii czytamy: "Na początku było słowo", to jaka jest waga tego słowa! Dziś zapominamy o tym, że samogłoska daje rozziew i czytelność komunikacji międzyludzkiej. Porozumiewamy się za pomocą sms-ów. Proszę mi powiedzieć, jak sms-em można przekazać uczucie i miłość? Dlatego zawsze walczę o wyrazistość słownego przekazu.

Czym jest dla Pana prawdziwe człowieczeństwo?

- Byłem na dwóch spotkaniach twórców z Ojcem Świętym Janem Pawłem II w Warszawie. Na pierwszym, w kościele Świętego Krzyża, Papież zacytował słowa kardynała Stefana Wyszyńskiego: "Sztuka powinna być jak psie języki, liżące rany Łazarza chorego na trąd". Można zapytać się, czy ludzie sztuki pamiętają dziś o tym przekazie? Następnym razem Ojciec Święty był w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, gdzie wystawiano II akt "Halki". Powiedział wtedy, że Pan Bóg obdarzył człowieka wieloma talentami, ale największym z nich jest człowieczeństwo. To jest piękny przekaz. Czymże więc jest to człowieczeństwo? To nie izolowanie się, nie głuchota, ale życzliwość i otwarte oczy i uszy na drugiego człowieka.

Serdecznie dziękuję

Państwu za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji