Artykuły

Eleganckie "Biesy" bez wielkich emocji

"Biesy" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU w Krakowie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Przedstawienie Krzysztofa Jasińskiego jest zaprzeczeniem legendarnych inscenizacji krakowskiego teatru. To przedstawienie ma w sobie wiele atrakcji zdolnych przyciągnąć widza spragnionego kontaktu z literaturą z najwyższej półki. Będzie się podobało, utwierdzi bowiem widza przekonaniu, że jest kulturalny i Dostojewski nie jest dlań progiem nie do przekroczenia.

"Biesy" w adaptacji i reżyserii Krzysztofo Jasińskiego wieńczą jubileusz 40 lat istnienia krakowskiego Teatru STU. Oficjalna premiera odbyła się w dzień szczególny. Trzeba przyznać, że dawanie na polskiej scenie 17 września inscenizacji arcyrosyjskiej książki jest aktem odwagi.

Te "Biesy pójdą w naród". Zachwyt wzbudza ukraiński chór Woskrisina wykonujący na żywo muzykę cerkiewną, a także utwory świeckie. Adaptacja Dostojewskiego ubogacona lokalnym kolorytem, oświetlona reflektorami najnowszej generacji, z kostiumami z epoki, jakie od dłuższego czasu nie pojawiają się na naszych scenach - to wszystko z pewnością zjedna temu Dostojewskiemu powodzenie i zapewni frekwencję stuprocentową. Z taśmy wspomaga niezwykłych Ukraińców rosyjski zespól wojskowy, zapewne' Chór Aleksandrowa, a to na premierze 17 września także kazało podziwiać zmysł ryzyka dyrektora jubilata Jasińskiego.

Również i to, że te "Biesy" w STU każą sądzić, że to biesy niegroźne. Ot, jak polski kusy, co w wierzbie przydrożnej siedzi, czasem nastraszy, ale da się z nim jakoś żyć. Patrząc na to estetyczne przedstawienie w STU, można nawet zapomnieć, że to jedna z najbardziej trujących książek Dostojewskiego, nie tylko złowrogie przeczucie nadciągającej rewolucji, ale też studium zarażania się obłędem, katalog wykroczeń i zbrodni - prawdziwe laboratorium zła. Ale tego Jasiński swojej publiczności oszczędził.

Pierwsza część tego prawie czterogodzinnego przedstawienia ma gatunkowy ciężar znany nam z telewizora. Tu wydaje się pannę za starego mężczyznę, tu wiecznie zalany oszust Liebiadkin gnębi w domu swoją obłąkaną siostrę... Wszyscy są tu zupełnie osobno, każdy z aktorów z innej konwencji. Pyszna Anna Tomaszewska jako Warwara Stawrogina w monologu, w którym ustawia młodziutką Darię Szatow w roli przyszłej żony, przywodzi na myśl Zapolską i jej Dulską. Beata Rybotycka jako obłąkana Lebiadkina swoją grą mogłaby obdarzyć trzy inne aktorki, a coś zostało by jeszcze dla czwartej. Na tym różnobarwnym tle odmiennych estetyk aktorskich wiąż niosących pytanie , co pokażą nam tu jeszcze?" zaskakująco oszczędnie zaprezentował się arcygrzesznik Stawrogin grany przez Radosława Krzyżowskiego. Ten świetny przecież aktor młodego pokolenia, mający w swoim dorobku wybitne role, w Stawroginie zaprezentował nam sznyt grania znany z telewizyjnych seriali. W teatrze określany bywa jako "w kamizelę", co oznacza mówienie dla siebie, lecz nie dla widzów. Można tak pograć scenki obyczajowe, gdy jednak dochodzi do słynnej spowiedzi Stawrogina, opowieści o samobójstwie zdeprawowanej przez niego małej Matrioszy, wyznania, które i dziś, gdyśmy widzieli, czytali i słyszeli niejedno, wciąż przeraża swoja drastycznością - dopiero wtedy ta rzekoma naturalność mówienia pokazuje swój fałsz. W tej scenie ze Stawroginem nie stało się nic. Zrozumiałe jest więc, że za puentę tej sceny robią powieszone kukiełki w nocnych koszulkach spuszczone z nadscenia. Miał ten chwyt wywołać wstrząs, wgnieść w teatralne fotele ze zgrozy i przerażenia.

Wgniótł, ale dla uczuć, których ze względu na jubileusz nie będziemy nazywać.

A może to jest po prostu przedstawienie dla innej publiczności, która dopiero oswaja się z Dostojewskim? Można również przypomnieć sobie, że "Biesy" Rudolfa Zioły z Teatru Powszechnego kilka lat temu cokolwiek wbrew intencjom reżysera wzbudzały wesołość na widowni. Można się cieszyć, że w STU gości wielka światowa literatura, i ci, co nigdy by do niej nie zajrzeli, przynajmniej zapoznają się z nią w teatrze.

Elegancki spektakl Krzysztofa Jasińskiego jest symbolem historii awangardowych przedsięwzięć. Buntowniczy teatr - który 40 lat temu rozpoczął swoje istnienie, w początku lat 70. minionego wieku wsławił się słynnym "Spadaniem" oraz "Sennikiem polskim" - spektaklami-symbolami polskiej kontrkultury, który później zadziwił rozmachem i sukcesem "Szalonej lokomotywy" - dziś na swój jubileusz przygotował przedstawienie w dobrze skrojonych kostiumach, o środkach aktorskich z mieszczańskiego "tyjatru". A przecież STU u swych początków taki "tyjater" kontestował. "Bunt się nie kończy, bunt się ustatecznia" - napisał kiedyś dziś już niemal zapomniany Stanisław Grochowiak.

I niech te słowa będą morałem historii niepokornego Teatru STU mieszczańskimi "Biesami" uświetniającego swoje czterdziestolecie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji