Mrożka list miłosny
Sławomir {#au#87}Mrożek{/#}, na przekór teatrologom od lat przyklejającym mu etykietę mistrza dramatu absurdu, dokonał zaskakującej wolty. Jego ostatnia sztuka "Miłość na Krymie", której światowa prapremiera odbyła się niedawno w Starym Teatrze w Krakowie, pomyślana została jako epicka panorama wydarzeń naszego stulecia. Jednak głównym jej tematem nie jest polityka - od której oczywiście nie można było uciec - lecz pochwała miłości wznoszącej się ponad historyczne zawirowania epoki.
Swej najnowszej sztuce nadał Mrożek formę tryptyku, którego kolejne części rozgrywają się na Krymie w latach 1910, 1928 i współcześnie. Następujące po sobie odsłony zdecydowanie różnią się charakterem. Łączą je bohaterowie, z których tylko niektórzy podlegają nieubłaganym prawom czasu, większość zachowuje wieczną młodość. Owa konstrukcja okazała się największą słabością sztuki - w efekcie bowiem "Miłość na Krymie" rozpada się na trzy odrębne jednoaktówki.
Nad pierwszą unosi się duch Czechowa, który jak nikt inny, potrafił oddać dekadencką melancholię schyłku rosyjskiego imperium carów. Odmalowując w drugim akcie trywialność i grozę radzieckiej rzeczywistości autor - świadomie czy nieświadomie - nawiązał do niepokornej literatury epoki Józefa Stalina. Z oczywistych względów niemożliwe stało się zachowanie filozoficznego dystansu i odwoływanie się do literackiej tradycji w przypadku gorących wydarzeń ostatnich lat. Trzeci akt więc objawia się widzom jako przedziwna składanka rodzajowych scenek i metaforycznych obrazów. Mrożek obwarował prapremierową inscenizację warunkami, które w zasadzie sprowadziły rolę reżysera do minimum. Wysiłki MACIEJA WOJTYSZKI, który mimo wszystko podjął się tego heroicznego zadania, w zasadzie z góry skazane były na niepowodzenie. Na przedpremierowej konferencji wyznał, iż rozumie obawy autora, który nie chce by w liście miłosnym, do którego porównał dramat Mrożka, zmieniono choćby przecinek...
Świetni aktorzy i reżyser, który zrobił wszystko, co było w jego mocy, uchroniły inscenizację od totalnej klęski. Jednak najnowsze przedstawienie Starego Teatru musiało okazać się zaledwie poprawne. Poprawne, czyli nijakie. Po opuszczeniu widowni pozostaje w pamięci parę malowniczych scen, kilka celnych powiedzonek ("prawdy nie ma, mnie nie ma, a żal jest") i wrażenie - dominującego zwłaszcza w trzecim akcie - kiczowatego chaosu. Zdecydowanie najlepszy pierwszy akt sugestywnie maluje pełen melancholijnego wdzięku nastrój odchodzącej epoki, kiedy to - jak wyznaje jedna z bohaterek - "Nic się nie dzieje, a wszystko się zdarza". Liryczną balladą przewierca nas porucznik-straceniec (ROMAN GANCARCZYK), zachwycamy się słowiańskim urokiem nieszczęśliwie zakochanej Tatiany (ANNA RADWAN). Uśmiech politowania wywołuje ciasna mentalność niemieckiego inżyniera. (MAREK LITEWKA), który nie jest w stanie pojąć wywodu Iwana Zachedryńskieao (JERZY TRELA) na temat metafizycznych meandrów słowiańskiej natury. Podszyty przerażeniem śmiech budzi w drugim akcie postać poety Ilii Zubatego (PIOTR CYRWUS), uosobienie mentalności ,.homo sovieticus", sympatię - "swój chłop" Czelcow (JERZY GRAŁEK).
Ostatni akt zaskakuje kakofonią i sztucznością scenicznych działań. Współczesność ukazana zostaje w stylistyce farsy zaprawionej groteskowymi efektami (przechadzający się po scenie tułów generała z głową pod pachą czy wilkołak pchający wózek z parą gęsi) i nostalgią za pięknem minionego świata. Odpustowy przepych cerkwi udekorowanej amerykańską flagą koresponduje z brokatową marynarką upozowanego na gwiazdę pop rosyjskiego mafiosa, głównego bohatera naszych czasów. Finał nuży trywialnością zastosowanych chwytów i natrętną symboliką.
Zaserwowana przez Mrożka mieszanina literackiego pastiszu, groteski i kiczowatej farsy, zwieńczona liryczną apoteozą miłości, w gruncie rzeczy pozostawia widzów obojętnymi.