Leczenie Mrożkiem
Za co kochamy Sławomira {#au#87}Mrożka{/#}? Bo wielkim pisarzem jest! A skoro tak, to musiał napisać w końcu dzieło, w którym zawarł wszystkie odwieczne i współczesne prawdy o naszym tutaj krymsko-wschodnioeuropejskim bytowaniu. I nie mogła to być jakaś dowcipna i mądra sztuka z gatunku tych, które przyniosły mu zasłużony autorytet i sławę, ale koniecznie wielkie, epickie dzieło, które długo się czyta, a w teatrze ogląda najlepiej 4 godziny! Wielkiemu ironiście zabrakło autoironii... Z dalekiego Meksyku wystawił diagnozę naszej rzeczywistości nie bacząc, że jej tempa my sami nie możemy dogonić. Potem dorzucił jeszcze receptę, zrezygnował z jednego doktora i poczekał na innego, który zgodził się leczyć przy obostrzonym rygorze...
Nowy lekarz - reżyser Maciej Wojtyszko wykazał umiejętności, talent i intuicję. Pacjentami zostali widzowie. I choć niektóre metody musiały im wydać się niezrozumiałe, a część zabiegów długa i nużąca - wytrwali do końca i odeszli - jeśli nie uleczeni, to przynajmniej podniesieni na duchu!
Sztuka jest bowiem o miłości. O tej nie w porę, skierowanej nie do tego, co trzeba adresata, uwikłanej w historię i głupią codzienność, ale będącej chyba jedynym rzetelnym (?) powodem, dla którego warto tu żyć. Znajdujemy ją w swoim życiu - i w literaturze, stąd tyle u Mrożka przetworzonych (zwłaszcza z Czechowa) cytatów. Po ich zestawieniu on sam, uparty ironista wydaje się dziwić - jak inna w "Miłości na Krymie" staje się przedstawiona w jego dotychczasowej twórczości wizja świata pełnego pustki i nieuzasadnionego okrucieństwa. Ale autor najwyraźniej nie chciał, by napisana po wielu latach milczenia druga sztuka była - jak "Wdowy" - błyskotliwym scenicznym żartem z ludzkiego bytowania. Ponad 60-letni, jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy zapragnął dziejowych rozrachunków. Poczuł się klasykiem, a co więcej - naprawdę nim jest! Dlatego można by mu wybaczyć (a nawet polubić) wplątaną w "komedię tragiczną" 80-letnią historię naszego wieku i całe to krymsko-rosyjskie udawanie. Irytuje jednak przeświadczenie autora, że jest w tym wszystkim jakieś drugie - prawdziwe, polityczne dno.
Mrożek klasykiem jest - ale nie w dziedzinie reżyserii ani gry aktorskiej. Stąd jego 10-punktowa instrukcja precyzyjnie określająca wizję inscenizacji niepotrzebnie związała ręce twórcom przedstawienia. A przecież aż proszą się w nim niewielkie, ale jednak skróty szczególnie w znacznie słabszym od pierwszego akcie drugim i trzecim. Widać też jak słuszne były reżyserskie targi z autorem o obecność muzyki (Bolesława Rawskiego), która nie "podgrywa", ale właśnie doskonale ilustruje niektóre sceny. Do tego, bardzo przejrzysta scenografia Anny i Tadeusza Smolickich i stanowiąca osobny rozdział w historii tej światowej prapremiery praca aktorów Starego Teatru. Więcej niż znakomity, 4 godziny obecny na scenie Zachedryński Jerzego Treli, świetne, po mistrzowsku rozgrywające wszelkie nastroje (i pauzy!) postacie kobiece - Radwanówna, Dymna, Segda i Olszewska, niesłychani, tragiczno-komiczni Grałek, Litewka, Dziurman, Cyrwus i Gancarczyk...
Gdyby Mrożek zechciał opuścić swoją meksykańską hacjendę i pojawił się na krakowskiej prapremierze, zrozumiałby z pewnością, że pierwsza (nie tylko lekarska) dewiza brzmi - nie przeszkadzać. Wszystko co w ramach "Miłości na Krymie" zrobiono na scenie Starego Teatru pomogło tej sztuce dotrzeć do widza, wyostrzając właśnie a nie fałszując jej przesłania. A przed tą drugą ewentualnością żaden autorski dekalog nie mógł jej zabezpieczyć.
Życzę wszystkiego najlepszego innym teatrom zwabionym odrobinę zwodnym urokiem Mrożkowej nowości.