Artykuły

Kup ołowianego rycerzyka

"Biesy" w reż. Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze STU w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Chodzi jak pop co się skrada do dziwek nocą. Troskliwym krokiem myszy. Zawsze tak i zawsze na palcach, maniacko trzymając obcasy centymetr nad brukiem. Stukot zelówki gotów zbudzić sytych, a tego Piotr Wierchowieński za nic by nie chciał. W "Biesach", które na kanwie czarnego arcydzieła Fiodora Dostojewskiego Krzysztof Jasiński napisał i w Teatrze Scena STU pokazał, nie słyszałem kroków młodego Wierchowieńskiego. Jeśli już, to tylko szmer.

Nie słyszałem żeliwnego stukotu zelówek łysego biesa, co uwierzył w pustkę po Bogu i marność wieczności, tak jak nie usłyszałem stukotu ideologii poprzedzającej uparte marszruty łysego biesa. Grany przez Grzegorza Mielczarka młody Wierchowieński to sedno "Biesów" Jasińskiego. Tu bowiem nic, nikt nie jest po to, by niedelikatnie odpowiadać na uczone pytanie: o czym traktuje całość, zwłaszcza jak ona jawi się nam dziś? Tu wszystko, każdy jest po to, by tylko być tym, czym jest, tym, kim jest. Cala ideologia, pełny sens Mielczarka-Wierchowieńskiego nie wyprzedza go, nie depcze mu po piętach ani też nie frunie nad głową. Nie. Cała ideologia, pełny sens Mielczarka-Wierchowieńskiego - to jego troskliwy krok myszy.

Siedemset bitych stron czarnego arcydzieła Dostojewskiego łatwo, żałośnie łatwiuteńko jest użyć - instrumentalnie, w jakiejś ważkiej, najlepiej parzącej sprawie. Łatwiuteńko - zwłaszcza u nas dziś - dać ludziom sceniczny banał o walce pokoleń (Stiepan Wierchowieński kontra Piotr Wierchowieński), oczarować ich agitką antyrewolucyjną (smętne losy spiskującego kółka: Szatow, Liputin, Kiryłow), wreszcie - wstrząsnąć wizją miłości potworniejącej w miastach pełnych martwego Boga (Stawrogin, młody Wierchowieński, Maria Lebiadkin, Lizawieta, Daria). Jasiński - inaczej.

Nie wkracza na lepkie bagna interpretacji aktualizujących stare historie. Zostaje przy powieści, przy "Biesach" - przy smakach, barwach, fakturach, ciepłotach i chłodach napisanego świata. Nad sceną w STU nie wisi żadna porządkująca całość teza. Jasiński nie filozofuje, nie ideologizuje, nie uogólnia. On, jak chciał mistrz Swinarski, wbija idee Dostojewskiego - na powrót w ciało.

W ciemną doskonałość Stawrogina (Radosław Krzyżowski) - pana przerażająco obojętnego na wszelkie, cudze i swoje skoki serca, pana, co ma szron w płucach. W kruchość alabastrowej Lizawiety (Urszula Grabowska-Ochalik), która kocha chłód słów w ustach Stawrogina. W bezradne furie maleńkiej Barbary Pietrowny (Anna Tomaszewska). W nieskazitelność Dani (Karolina Gorczyca). W bladą ułomność Marii Lebiadkin, której szaleństwa i ból Beata Rybotycka odmalowała z delikatnością rzadko w teatrze spotykaną. Wreszcie - w mikrą powłokę Piotra Wierchowieńskiego... Wystarczy?

Tak, mimo odpustowych gadżetów inscenizacyjnych, do których Jasiński od dziecka czuje kłopotliwą dla mnie miętę, mimo światełek czasem zanadto papuzich, mimo lekkiego nadmiaru skądinąd fenomenalnie pieśni cerkiewne na żywo śpiewającego Chóru Woskresinnia, mimo nieszczęsnych świń z gipsu, co je w finale stary Wierchowieński (Jerzy Święeh) drewnianą lagą rozbija - cztery godziny opowieści swej Jasiński zmienia w seans bolesny, gdyż Mielczarek do dna pojął jad fraz Dostojewskiego.

Otóż dożylny jest Mielczarek-Wierchowieński, dożylny jak akapity "Biesów". I nie daje spokoju, ale nic barokowymi nadmiarami swego zła. Odwrotnie! Bies ten mikry i łysy, co planuje świat rozgnieść niczym wesz, bo uwierzy! w pustkę po Bogu i marność wieczności, po skazanym przez siebie świecie - po scenie Jasińskiego - chodzi jak pop, który się skrada do dziwek nocą. Troskliwym krokiem myszy. Cala bezlitosna potworność opowieści Jasińskiego w tym, że Wierchowieński Mielczarka skrada się - lecz wcale nie z lęku przed zdemaskowaniem, nie ze wstydu, nie z bojaźni przed wyrokami Pana Niebieskiego. On skrada się, bo jest dobrze wychowany.

Grzeczny bies! Mama, jakaś mama kazała mu być dla bliźnich miłym, uśmiechniętym, przyzwoitym i zawsze mówić: dziękuję, przepraszam, proszę, dzień dobry oraz do widzenia. Chcesz mu kupić watę cukrową? Śmiało, kup mu watę cukrową. On nie gryzie. On się skrada nie po to, by się ukryć. On się skrada, by cię nie krępować. Bies-prymus. Bies-Francja elegancja. Bies-balsam.

Obojętne, jakie idee, jakie filozoficzno-literackie koncepty wiszą nad Piotrem Wierchowieńskim. Obojętne, bo i tak są bezsilne, gdy Mielczarek idzie przez świat Jasińskiego. Idzie na palcach, szurając lekko. Sunie. Jest tak, jakby na ścieżkach skazanego miasta wypatrywał dla swych butów mchów bądź dywanów z wełny. Wybiera tylko cieniste strony ulic i korytarzy. Zawsze pokornie schodzi z drogi ludziom sytym krzepką wiarą w nieobalalne wyroki boskie...

Wszystko pięknie i milo, tylko że tam, pod skórą młodego Wierchowieńskiego, pod powiekami, po drugiej stronie zębów - krążą ciemności już nie do zatrzymania. Da się je wyczuć w każdej minucie, przy każdym wejściu, przy każdym wyjściu. Na tym polega znakomitość Mielczarka. A zaraz, w zawrotnym monologu o rychłym rewolucyjnym dławieniu świata - ciemności wstąpią w powietrze, wstąpią, by po chwili wrócić pod skórę biesa. Jeszcze nie czas? Nie. Bies jeszcze musi poczekać. Jest cierpliwy. Znów więc rusza i id2ie. Znów słychać szmer troskliwych kroków myszy. Tak, kup mu watę cukrową albo ołowianego rycerzyka. Kup lekko. I tak nic ci to nie pomoże.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji