Artykuły

Z kluczem trzynastką

- Nigdy nie byłem modny, dlatego też nigdy nie będę niemodny. Pracuję więc w spokoju dalej - mówi JERZY ZOŃ, dyrektor obchodzącego 30-lecie Teatru KTO w Krakowie

Z JERZYM ZONIEM, dyrektorem Teatru KTO, z okazji podwójnego 30-lecia rozmawia Wacław Krupiński.

Żonie nadal zdarzy się iść na bankiet z kluczem trzynastką w torebce?

- Tak, acz rzadziej, teraz dzięki rozbudowanej ekipie technicznej aktorzy już trochę mniej wykonują prac montażowych, zwłaszcza najstarsze aktorki, czyli Grażyna Srebrny-Rosa i moja żona Marta; one już bardziej zlecają pracę, doglądają, zajmują się kostiumami. Montaż przejęli młodsi. Ale oczywiście Marta nadal ma swoją trzynastkę...

Wyjaśnijmy, że trzynastka...

-... to najbardziej uniwersalny przekrój śrub do skręcania dekoracji. Robiąc je ślusarz, pan Robert Calikowski, wie, że ma stosować trzynastki i motylki.

Rozmawiamy z okazji 30-lecia KTO, od lat kojarzonego z teatrem ulicznym, a staliście się nim przez przypadek...

- Zostaliśmy zaproszeni do Kołobrzegu ze spektaklem "Paradis". My graliśmy o 18, dwie godziny później kabaret Elita; on sprzedał 300 biletów, my - 12. A umowę mieliśmy na 10 spektakli. Grać przy pustej sali?! Zaczęliśmy drobne akcje, sztuczne kolejki przed kasą, jakieś przemarsze - i sprzedaż ruszyła. Rok później przed każdym spektaklem w sali organizowaliśmy akcje uliczne. Tak było w Krakowie przed "Do góry nogami" na dziedzińcu Pałacu pod Baranami, gdzie pojawiały się ognie, karetki pogotowia... I mieliśmy komplety. Stopniowo akcje przeniosły nas na ulice. I coraz częściej było tak, że czytając scenariusz czy dramat przekładałem słowa na obrazy... A tak naprawdę zaraziliśmy się teatrem ulicznym, uczestnicząc w jego festiwalu w Jeleniej Górze, zaproszeni przez organizatorkę Alinę Obidniak. Tam w 1986 roku pokazaliśmy nasz pierwszy spektakl uliczny - "Paradę ponurych", tam oglądaliśmy grupy z Francji, z pirotechniką, racami, klaunami, co ówczesne szare ulice przemieniało w jakże nieznany nam, czarowny świat... Również "Przedstawienie pożegnalne", hit z tamtych sal, grany w salach wielu krajów Europy, zrealizowaliśmy w wersji plenerowej. A potem już robiłem kolejne przedstawienia uliczne, starając się, by były duże w formie, adresowane do tysiąca osób; i w zasadzie wszystkie nasze najważniejsze przedstawienia - "Wieża Babel", "Mazepa" czy "Quixotage" operują podobną przestrzenią. "Zapach czasu" gramy w kole o powierzchni 1200 metrów kwadratowych, wokół mieści się około trzech tysięcy widzów. Nie proponuje tego żaden teatr z Polski.

W którym momencie poczułeś, że teatr uliczny to jest to. Ty, polonista, człowiek, który wyrastał w STU, teatrze słowa i to jak znaczącego, zdążyłeś wszak grać jeszcze w "Senniku polskim"?

- STU to był wtedy teatr publicystyczno-polityczny, w tym najlepszym znaczeniu, zresztą i spektakle KTO z pierwszej połowy lat 80., grane jeszcze w sali, "Paradis" czy "Gmach" też były polityczne, ale ja miałem tego dość. Potem, jeżdżąc po świecie z "Paradą ponurych", która miała tekst i piosenki, widziałem, że słowa docierają raptem do 50 osób, że trzeba szukać innego języka, ale nie pantomimy... Po latach zastosowałem go w spektaklu już nie ulicznym

"Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać", w którym język Hrabala oddają jedynie sceny, wspierane muzyką. Słowa trzeba przełożyć na ruch aktora, na scenografię, obraz. Wciąż jako wielki komplement odbieram pytania, jaką akademię plastyczną kończyłem...

Definiujesz na swój użytek teatr uliczny?

- To na pewno nie jest teatr, który gra na ulicy. On musi umieć wydobyć poezję z placu, z ulicy, w którą wtłacza swe przedstawienie; jeżeli to się zderzy i nie zazgrzyta, przedstawienie jest dobre. A jak jeszcze coś powie ludziom, to znaczy, że jest bardzo dobre, a jak zachwyci urodą - że jest cudowne. Mam świadomość: w Polsce mało kto wie, co to jest teatr uliczny, u nas to obca tradycja, także z uwagi na klimat. Z tego powodu taki teatr rozkwitł we Włoszech, a zwłaszcza we Francji. Tam widać tendencje światowe, tam niedawno oglądałem przedstawienie cyrkowe grane w namiocie, niesamowite - wymyślił je człowiek, który stracił jako linoskoczek nogi; oto pięciu aktorów na różnych wysokościach, bez zabezpieczeń, pokazuje historię ludzkiego życia. Widziałem też klaunów grających na tle animacji komputerowej, bo środki audiowizualne wchodzą i na ulice...

Teatr uliczny to gatunek specyficzny, skąd się bierze do niego ludzi?

- Zewsząd - dzisiaj tylu chce być aktorami... Zrobiłem ostatnio nabór do teatru, przyszło 80 osób, zostało jedenaście. I to jest grupa, która bierze udział w trzech przedstawieniach ulicznych, ale nikt z niej nie gra w sali. Tam trzeba innych umiejętności. Z kolei Jacek Joniec z Teatru Ludowego świetnie chodzi na szczudłach i gra "na ulicy" Sanczo Pansę, w przeszłości byli i inni absolwenci PWST. Mimo że uprzedzałem: nie dostaniesz garderobianej, kurtyny ani garderoby, za to klucz trzynastkę i szansę, by grać. I grali.

Taki rodzaj teatru wymaga innych predyspozycji.

- Trzeba być wysportowanym, trzeba umieć tańczyć, dobrze jest umieć śpiewać. Do "Przedstawienia pożegnalnego" aktorzy ćwiczyli szpagaty, i przewroty, dla potrzeb "Do góry nogami" musieli się uczyć żonglować. W "Zapachu czasu" osiem osób gra "Walca kwiatów" Czajkowskiego na osiem harmonijek i to chodząc na szczudłach. Generalnie trzeba się nie bać uczyć nowych rzeczy.

Czy strach jest wpisany w to zajęcie? Pamiętam, wystawiłeś "Mazepę" na Rynku Głównym i aktorowi z Ukrainy zapaliła się maska...

- Na szczęście sam ugasił ogień, a niewielkie oparzenia nie wykluczyły go z gry. W tych spektaklach musi być do perfekcji opanowany każdy efekt, bez cienia improwizacji, a wtedy do niej doszło. Aktor grał nie swoją rolę bo, po złamaniu ręki podczas próby przez głównego bohatera, musiałem dokonać roszad i brakło czasu, aby dopracować każdy szczegół.

To w ogóle jest teatr podwyższonego ryzyka. Podczas premiery "Quixotage" widziałem, jak grający Sanczo Pansę Jacek Joniec walnął głową o płytę Rynku...

- Bo kolega, który go atakuje, źle obliczył skok... A ćwiczyliśmy to miesiąc.

Zdarzały się i poważniejsze wypadki.

- Niestety. Wynajęty połykacz ognia, chcąc pomóc dziewczynie, której nie zapaliła się pochodnia, dmuchnął spirytusem. A dziewczyna miała długie dredy. Zarzuciłem jej na płonącą głowę kurtkę, położyłem się na niej. Dwa miesiące trwała rekonwalescencja, ale młody organizm tak się zregenerował, że ślad nie pozostałŁ Z ogniem nie ma żartów! A propos; na festiwalu w Tunisie byliśmy wkrótce po nowojorskiej tragedii z 11 września, wystawiliśmy "Wieżę Babel" i już "Zapachu czasu" nie chcieli, zapłacili i kazali wracać do domu, wystraszyli się efektów pirotechnicznych obecnych w "Wieży...". A pokazywaliśmy ją na placu tuż przed Ministerstwem Obrony Narodowej.

Teatr KTO zjeździł kawał świata, które wyjazdy zapamiętałeś szczególnie?

- Na pewno oba do Brazylii i pobyt w Kostaryce, gdzie kąpaliśmy się w morzu, a kawałek dalej miał swą prywatną plażę gwiazdor kina Dustin Hoffman. Wiele atrakcji dostarczyły występy w Korei Południowej, gdzie pięć razy zagraliśmy "Zapach czasu", na każdym goszcząc po tysiąc osób. Pięć razy graliśmy też kameralnego "Hrabala" - w małej salce, niemniej w centrum nowojorskiego Manhattanu. Ten sam spektakl w Edynburgu powtarzaliśmy aż 20 razy, dzień po dniu o 13.20 i widzów nie brakło, podobnie jak świetnych recenzji.

Gracie ten spektakl wywiedziony z Hrabala już ponad cztery lata, z niezmiennym powodzeniem...

- Na szczęście kufry, używane jako rekwizyty, zostały zrobione z metalu; wszyscy narzekali, że takie ciężkie, ale dzięki temu wciąż są, choć już wygniecione po 340 spektaklach. Hrabal mnie fascynował od czasu studiów... W 2002 roku, w księgarni, znalazłem zestaw jego 12 książek, przeczytałem jeszcze raz i przystąpiłem, do pracy... Potem budowałem kolejne z pięciu scen, każdą opatrując muzyką.

Hrabal bez słów, bo w Twoim teatrze najważniejsze są emocje.

- To podstawa. Sam omijam w teatrze spektakle, które dyskutują ze mną, zadają pytania, ale nie poruszają we mnie żadnych emocji. To emocje muszą uruchamiać myślenie! Nie ma nic gorszego niż reżyser, który przede wszystkim chce błysnąć erudycją; na Żywiecczyźnie na takich ludzi mówią "pseucony". A potem siedzi widz, nawet po studiach, i niczego nie rozumie. Teatr uliczny nie jest dla "pseuconych". On ma za zadanie zamienić pusty plac w czarowną, magiczną krainę teatru.

Od 2005 roku KTO to teatr miejski; zmienił się wasz status, ale pewnie i coś jeszcze...

- Chwała Radzie Miasta i prezydentowi Majchrowskiemu, że jubileusz 30-lecia obchodzimy już jako instytucja miejska. Może wciąż nie jesteśmy bogaci, ale mamy zapewniony byt, a przy tym czujemy się zobligowani, by bardziej uczestniczyć w życiu miasta. Więcej gramy, a i zapraszamy inne teatry z Polski, choć nadal jesteśmy postrzegani jako teatr niszowy. Co ma i swoje plusy, bo budzimy ciekawość tych turystów, którzy nie mają ochoty iść raz jeszcze do teatru już znanego. Odwiedzają więc nasz baraczek przy Gzymsików, by tam oglądać nasze małe produkcje, bo na inne tam nie ma warunków. Teraz z Piotrem Kubą Kubowiczem z Piwnicy pod Baranami przygotujemy spektakl muzyczny według Tołstoja.

A propos "niszowy"... Spotkałem się z rozszyfrowaniem nazwy KTO jako Krakowski Teatr Osobliwości...

- Błąd. Spotkałem się już też z wersją Krakowski Teatr Objazdowy, a nawet - Krakowski Teatr Okropny. Tak naprawdę nazwę wymyślił Bronek Maj; że to Krakowski Teatr i dodał "o", bo ładna samogłoska, a jeszcze całość tworzy zaimek pytający... Acz teraz w programie na 30-lecie Bogdan Rudnicki, jeden z założycieli, zatytułował swój tekst Krótka Teoria Optymizmu, a na końcu napisał: "KTO - Konsekwentny Teatr Otwarty".

Maj też był u źródeł, grał w pierwszej premierze - "Ogród rozkoszy".

- Najpierw była grupa inicjatywna - Rudnicki i Dolek Welt-schek, potem doszedłem ja z Bronkiem i jeszcze parę osób; w 1978 roku daliśmy tę premierę. Jeszcze przy Brackiej 4, gdzie niegdyś była siedziba STU.

Wiele nagród, najważniejsze to...

- Na pewno Trójząb Neptuna na FAMIE w 1985 roku za "Lustro", antymusical rockowy Włodka Dulemby z muzyką Michalonka grany w scenografii zbudowanej z pojemników na śmieci, bardzo też sobie cenię I nagrodę zdobytą cztery lata wcześniej na kieleckim Festiwalu Teatrów Debiutujących START przez "Ogród rozkoszy". Objechaliśmy z nim kluby studenckie w całej Polsce. Cenny jest np. festiwal w Niemczech; pokazujesz spektakl, a obserwatorzy z wielu państw wybierają te najlepsze, umożliwiając ich pokazywanie w całej Europie.

Od lat przygotowujesz także wielkie widowiska; słynne było to, pokazane w sylwestrową noc milenijną w Warszawie...

- ... do muzyki Czesława Niemena, z kompozytorem przy instrumentach. Miałem 3 minuty 40 sekund, bo tyle dostała Polska w ramach tego europejskiego telewizyjnego show, pokazywanego na całym kontynencie przez BBC. A potem przyszła z tej stacji opinia, że polskie widowisko było jednym z najlepszych. To wielka satysfakcja. Z przyjemnością też patrzę jadąc przez Warszawę na mosty Siekierkowski i Świętokrzyski, które otwierały moje widowiska. Z radością wspominam to przygotowane w Nowym Targu z okazji 650-lecia miasta. Ależ miałem obsadę: Dorota Segda, Jerzy Trela, Jerzy Stuhr, Krzysztof Globisz, Mikołaj Grabowski, Zbigniew Zamachowski, Zbigniew Wodecki, Grzegorz Turnau. A była tylko jedna scena mówiona, dominowały obrazy do muzyki nowotarżanina Jana Kantego Pawluśkiewicza.

Ja pamiętam akcję dla Wielkiej Orkiestry Owsiaka - "Światełko do nieba"...

- ... dywan na Rynku Głównym z 4,5 tony czerwonych jabłek w kształcie serca, otoczony liną, która nagle zapłonęła. Prosty patent, a efekt cudowny

KTO, którym kierujesz od 1981 roku, jest Twoim autorskim teatrem. Rozmawiamy z okazji 30-lecia tej instytucji, ale i trzech dekad Twojej pracy - zaczynasz już sobie zadawać pytanie o to, czy KTO może istnieć bez Jerzego Zonia?

- Powoli trzeba sobie zacząć to wyobrażać... A zarazem tak - jest to teatr autorski, nawet coraz rzadziej dopuszczam do realizacji innych reżyserów. Ale wiem, że to instytucja miejska i kiedyś, gdy mnie już nie będzie, pewnie miasto ogłosi konkurs i będzie inny teatr. I oby był. Bylem zdążył mieć wpływ na wybór nowego dyrektora...

Pytałem o Twoją świadomość, nie o sprawy ostateczne...

- To powiem, że czuję się bardzo szczęśliwy, że mogę robić to, co robię - może gdybym trochę krócej spał, trochę mniej pił alkoholu, mniej oglądał idiotyczną telewizję, zrealizowałbym jeszcze z dwa inne dobre przedstawienia. Ale nie narzekam, istotne jest to - a ukułem to powiedzenie w latach 80. - że nigdy nie byłem modny, dlatego też nigdy nie będę niemodny. Pracuję więc w spokoju dalej. A na razie myślę zwłaszcza o trzech dniach jubileuszu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji