Przy Palcu Św. Ducha (frag.)
"Małego biesa", granego od lutego hr. w Teatrze im. J. Słowackiego, zaliczyć wypada niewątpliwie do spektakli dużego formatu tak ze wzglądu na wielkość zainwestowanego w niego kapitału aktorskiego (dwadzieścia parę osób), inscenizacyjnego (aż trzech asystentów reżysera), wspomaganego współpracą choreografa i muzyka, jak i z racji osiągniętych efektów artystycznych.
Autor "Małego biesa" Fiodor Sołogub, podobnie jak Andrejew, Jewireimow, Błok, należy do szkoły symbolizmu rosyjskiego, której rozkwit przypada na lata poprzedzające wybuch Rewolucji Październikowej. Jego tekst jest świadectwem pewnego kryzysu duchowego, ujawnieniem drążących podświadomość niepokojów i równie nieokreślonych oczekiwań, zapisem przeczuć tej powszechnej pożogi, w której spłonie świat stary. "Mały bies" powstał w roku 1907, w wersji powieściowej. Natychmiast po ogłoszeniu go drukiem jego autor zanotował wzrost prestiżu, więcej: poznał smak sławy. W przeciągu jednego dwudziestolecia (1907-1927) powieść trzeba było aż dziewięciokrotnie wydawać.
Adaptacja na scenę tej powieści zapewne nie była ani łatwa ani prosta. W takich przeróbkach zawsze się więcej traci niż zyskuje. Rudolf Zioło, adaptator i reżyser w jednej osobie, wyszedł jednak z tej próby zwycięsko. Udowodnił, że umie myśleć obrazami, sceną i że wie, czego w tym tekście szuka i co w nim może znaleźć. Znalazł przede wszystkim wiedzę o szczególnym doświadczeniu człowieka, poddanego ciśnieniu zła, nienawiści, kłamstwa. To doświadczenie ma w "Małym biesie" trzy piętra; socjologiczne, psychologiczne i metafizyczne. Bardzo wnikliwie je zanalizował Marian Stala w eseju "Nieruchoma maska strachu", zamieszczonym w programie. W przedstawieniu "Małego biesa" najbardziej zafrapowało mnie to piętro socjologiczne. Znakomicie ono wychodzi w tym trochę groteskowo-farsowym malowidle prowincji rosyjskiej z przełomu wieku: w scenach pijaństwa, swatania, podglądania, donoszenia na innych, szyderstwa ze słabszych, erotycznego rospasania, martwego obrzędu i porażającego wszelkie działanie strachu. Mniejszą moc sugestii w spektaklu Rudolfa Zioly mają dla mnie dwa wyższe piętra: psychologii i metafizyki. Może dlatego, że nie wierzę w istnienie postaci całkowicie negatywnych, ulepionych wyłącznie z samych wad i skaz. A może i jeszcze dlatego, że psychologia, głupca, tchórza, szpicla, sadysty interesuje mnie miniej niż psychologia człowieka mądrego, odważnego, solidarnego z innymi i pomagającego drugim.
Jan Frycz musiał pokonać w sobie niemały opór, by zarać rolę Pieriedonowa, tak bardzo - wydaje mi się - obcą jego duchowości. Pamiętamy go przecież w roli Adama-Alberta w "Bracie naszego Boga", spektaklu Krystyny Skuszanki sprzed paru laty na tej samej scenie. Tam był jak najbardziej w "swojej" roli, w "Małym biesie" męczył się nad znalezieniem odpowiedniego dystansu do odtwarzanej przez siebie postaci. Mam wątpliwości, czy można stworzyć wielką, przekonywającą postać w teatrze mając do jej zbudowania dwa wyłącznie elementy: nienawiść wobec świata i postawę agresji. Jak obronić Pieriedonowa przed widzem, kiedy nie ma on nic na swoją obronę? A nie bronić go - to tyle, co spychać go w niebyt. Postać zamieniać w pojęcie.
W spektaklu Rudolfa Zioły sporo jest scen świetnie zakomponowanych np. rytuał zabaw erotycznych między Ludmiłą (Aldona Grochal) i Saszą (Jacek Milczanowski), rozegrany środkami właściwymi pantomimie, weselny obrzęd groteskowo-farsowy, pozbawiony całkowicie dostojeństwa, zdzieranie tapet i obrzucania ścian mieszkania resztkami jedzenia w czasie pijackiej libacji, sekwencje czysto muzyczne, zbudowane z pieśni cerkiewnych.
Rytm tego przedstawienia rozwija się w tempie zwolnionym, jakby nie do końca przezwyciężona zastała epickość tekstu, natura jego pierwowzoru. Ma w sobie coś męczącego, obezwładniającego. Może to nie rytm męczy, ale sama rzeczywistość, która się przez ten rytm przetacza.