Mały bies
Fiodor Sołogub jest pisarzem w Polsce raczej słabo znanym, więc może godzi się przypomnieć, że ten wybitny poeta, prozaik, dramaturg, a także tłumacz, urodził się w roku 1863, zmarł zaś mając sześćdziesiąt siedem lat. Jego powieść, "Mały bies" uznano za jedno z arcydzieł literatury rosyjskiej okresu symbolizmu, w lutym bieżącego roku wystawił na scenie krakowskiego Teatru im. Słowackiego reżyser młodej generacji Rudolf Zioło. Była to decyzja, przyznać trzeba, odważna, ponieważ utwór Sołoguba, mimo wszelkich należnych mu słów uznania nosi na sobie pewne piętno dekadenckiego widzenia świata, wiążące go z określoną epoką i ryzykowna, gdyż powieść rosyjskiego pisarza zbudowana jest jakby z tysiąca epizodów, które w teatrze trudno zespolić w logiczną całość.
W świecie, który wykreował pisarz rosyjski, zanegowane zostały podstawowe normy etyczne. I stało się tak nie dlatego, iż rządzić by nim miało jakieś wielkie immanentne zło. Nie jest to imperium szatana, choć jego imię przywołane zostało w tytule. Zło tkwi w każdym, w każdym siedzi ów tytułowy mały bies. Między innymi w tym tkwi przyczyna, że powieść Sołoguba sprawia wrażenie kompozycji zbudowanej z epizodów. Świat każdego z bohaterów utworu jest inny. Wspólny tym ludziom jest tylko strach, który czyni ich zdolnymi do każdej podłości. Strach i beznadzieja.
Horodniczy w Gogolowskim "Rewizorze", skazany na wegetacyjną egzystencję w jakiejś zapadłej dziurze, mógł przynajmniej pomarzyć o wielkiej dygnitarskiej karierze u petersburskiego dworu. Bohaterowie Czechowa wierzyli jeszcze w szansę wyjazdu do Moskwy, otwierającą perspektywę życia szczęśliwszego. Bohaterom Sołoguba taka możliwość została odjęta. Oni są skazani na życie w świecie, z którego nie ma ucieczki. Mogą co najwyżej zabiegać, czyniąc kolejne świństwo, prokurując kolejny donos, o awans w lokalnej hierarchii.
Przedstawienie Rudolfa Zioły utrzymane jest w konwencji ostrej groteski. Dostrzegamy ją w grze aktorskiej wspartej kompozycją ruchu scenicznego i choreografią Jacka Tomasika oraz w funkcjonalnej i ekspresyjnej scenografii Andrzeja Witkowskiego. Trzeba podziwiać konsekwencję, z jaką reżyser komponuje ten spektakl, starając się znaleźć teatralne odpowiedniki prozy Sołoguba. Groteskowa stylistyka okazała się tu dobrą transmisją koszmarów, które lęgną się w mózgach sparaliżowanych strachem i beznadzieją bohaterów "Małego biesa".
Przy całym uznaniu dla inscenizacyjnego pomysłu, konsekwentnie przeprowadzonego od pierwszej do ostatniej sceny i w tym wypadku pełniącego rolę nadrzędną, przedstawienie Rudolfa Zioły jest zjawiskiem bardzo interesującym z uwagi na wysokiej próby sztukę aktorską. Zarówno Jan Frycz jako Pieriedionow, jak i Anna Tomaszewska w roli Barbary to temat na oddzielną refleksję krytyczno-teatralną. A obok tej pary głównych bohaterów wymienić wypada świetnego Wołodina Ryszarda Jasińskiego oraz Rufiłowa Andrzeja Grabowskiego. Ba, nawet epizody zasługują tu na uwagę. Można się spierać, czy nie należało w tym przedstawieniu zrezygnować z erotycznego wątku Ludmiły i Saszy, ale trudno nie zauważyć pary aktorów w obu tych rolach Aldony Grochal i Jacka Milczanowskiego.
Można, a chyba i trzeba dyskutować z Rudolfem Zioło o samej adaptacji powieści Sołoguba, bo w przeciwieństwie do dyscypliny artystycznej, jaką narzucił on sobie i pozostałym twórcom przedstawienia, pracując nad nią może zbyt łatwo uległ presji literackiego pierwowzoru, zapominając niekiedy (zwłaszcza w drugiej części) o rygorach koniecznej selekcji materiału prozatorskiego. Atoli problem adaptacji to już - rzec można - dyżurny temat, pojawiający się, ilekroć teatr sięga po powieść czy opowiadanie. W przypadku "Małego biesa" stopień trudności - pamiętajmy - był szczególny.