Artykuły

Pierścionek z myszą bez korony

"Pułapka na myszy" w reż. Olgi Lipińskiej w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Popłoch? Tak jakby. Wśród zgromadzonych na premierze "Pułapki na myszy" Agathy Christie Polaków wyraźnie dało się wyczuć mysiego "pietra". Popłoch patriotyczny. No bo, na Boga, jakże tak?! Mamy piątek, 14 dzień września 2007, dób tylko dwie do 68. rocznicy wkroczenia wiadomej armii na ziemie nasze - a tu na scenie nic o Polsce?! Nic. Ba, ni dudu o Polsce i ni dudu o Katyniu, a 17 września czeka nas premiera filmu Andrzeja Wajdy "Katyń" przecież!

Nie oszukujmy się, reżyserka "Pułapki na myszy", Olga Lipińska, nie uwzględniła rychłego "Katynia". Lipińska niezdrowo udaje, iż nie zna Pierwszego Prawa Polskiego: w bezpośredniej bliskości premiery "Katynia" nadwiślański reżyser winien być Wajdą i do realizacji wybierać "Przed sklepem jubilera" lub "Brata naszego Boga". Amen. A Lipińska - co? Sięga po kryminał, w którym nie dość, że do końca nie wiadomo, kto zabił (a my, Polacy, od urodzenia przecież dobrze wiemy kto), to na dokładkę w finale okazuje się, że zabił - nieruski! By patriotyczny feler premiery w Teatrze im. J. Słowackiego ująć metaforycznie, powiem: w "Pułapce na myszy" Christie i Lipińskiej pułapka to nie geohistoryczne wnyki, ser jest zwyczajnie żółty i z dziurami, myszy zaś nie sposób nazwać sednem pierścionka z myszą w koronie. Na scenie Miniatura mysz to po prostu mysz - i za tę normalność przyjdzie Lipińskiej i Christie zapłacić.

Tak, mysz to mysz. Nie chce być inaczej. Nieźle się sezon teatralny zaczyna. W Warszawie "Pippi Pończoszanka" - rzecz o dziewczynce, co nie była łączniczką batalionu Parasol. W Krakowie "Pułapka na myszy" - komedia o tropieniu mordercy, który nie był enkawudystą. Sezon rozpoczął się brawurowym, iście samobójczym przypomnieniem. W dzisiejszych czasach scenicznych trzeba być litym desperatem, by odgrzewać odwieczne kluski, że mianowicie mysz to mysz a nie problem społeczny, scena to scena a nie sprawa dla reportera, zaś teatr to teatr a nie jarmark publicznych bolączek ani też przybytek tarmoszenia ran. Pomijając inne, pomniejsze uroki, przypomnienie tego truizmu jedno powoduje. Lekkość. Lekkość oglądania, lekkość słuchania, lekkość sądzenia wreszcie.

Zwyczajnie: gdy oznajmię, że przedstawienie Lipińskiej jest porządne, lecz średnie - nikt w mą stronę nie syknie: "apage antypatriotas!". Nawiasem ciekawe: jeśli "Katyń" Wajdy okaże się dziełem dennym tak jak "Pierścionek z orłem w koronie" - a przecież musimy przyjąć i taką możliwość - kto głośno to powie? Hę? I która gazeta wydrukuje? Rzecz jasna, retoryczna to ciekawostka. Wiadomo: bez względu na poziom "Katynia" - i tak zanucimy za Andriejem Niekrasowem, reżyserem filmu o sprawie Aleksandra Litwinienki, który to Niekrasow rzekł: "Katyń" Andrzeja Wajdy na pewno nie wzbudzi zachwytu na Kremlu". W Polsce smutek Kremla zawsze był ostatecznym kryterium estetycznym. Wracam do Lipińskiej.

Wracam i lekko, bez lęku powiadam: średnia jest ta "Pułapka na myszy", średnia i szalenie porządna. Ujmująca w obrazku. Scenograf Melliwa ze znawstwem odtworzył bordowy salon angielskiego pensjonatu, gdzie gośćmi upchanymi między kominkiem, oknem wciąż otwieranym podmuchami zimowego wiatru i drewnianym konikiem na szafce przy oknie miotać będzie pytanie: kto zabił? Miłą muzykę Jan Kanty Pawluśkiewicz stworzył, tak miłą, że mam wrażenie, iż gdzieś ją już słyszałem... Kostiumom Magdaleny Tesławskiej też niczego zarzucić nie śmiem. I jeśli nie liczyć pierwszych dziesięciu, piętnastu minut, co są trochę jak ten wierszowany pociąg pełen grubasów, rytm opowiadania przez Lipińską mitycznej sztuczki Christie jest mocny, ton - czysty. Skąd zatem rzeczona średniość?

Aktorstwo. Tu się wszystko zaczyna, tu się kończy. Wiadomo: w komedii, zwłaszcza w zegarmistrzowsko precyzyjnej komedii kryminalnej Christie - nie ma cienia litości. Nic tu nie pomoże ani Melliwa, ani Pawluśkiewicz, ani Tesławska, ani Lipińska, która przez lata katorżniczej pracy nawet Grzegorza Wąsa uczyniła śmiesznym. Tu nie było lat. Tu była chwila. Tylko chwila, czyli akurat tyle, by ocaleli ci, co od zawsze mają w sobie... to coś.

W roli Panny Casewell wystąpiła ponoć Marta Chodorowska. Ciekawe - jakoś mi umknęło. Grzegorz Łukawski, rzekłbym: aktor topola, zmienił granego przez siebie Gilesa Ralstona w Gilesa Topolę. Trochę lepiej życie się ma w Barbarze Kurzaj (Mollie Ralston), Annie Sokołowskiej (Pani Boyle) i Feliksie Szajnercie (Major Metcalf). Budzę się przy nich, choć w sumie mogliby grać w reklamie rutinoscorbinu, kiedy wnuczek mówi do rozmazanej babci: coś niewyraźna jesteś. Z grubsza tak jest po szarej stronie aktorstwa. Letnio, miałko, ślamazarnie. Tak jest, gdy nie ma na scenie ani Grzegorza Mielczarka (Christopher), ani Marcina Kuźmińskiego (Paravicini), ani Błażeja Wójcika (Sierżant Trotter).

Są nieliczni aktorzy, którym nie wadzi śpiewanie i taniec. Podobnie z komizmem. Mieć to coś - wyczucie żartu - to po prostu być tym, któremu nie przeszkadza komizm, tym, dla którego pyszna śmieszność jest niczym powietrze. Tyle wystarczy rzec o Wójciku, Kuźmińskim i Mielczarku. I stąd też, z aktorskiego rozpięcia - od Chodorowskiej, której nie ma, do trzech, którzy są bardzo - bierze się średniość dzieła Lipińskiej, które nigdy nie zasmuci Kremla.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji