O "Małym biesie" z dwoma przypisami"
Na początku jest banał. Przedstawienie zaczyna się tak, jak tuzin innych spektakli o dziewiętnastowiecznej rosyjskiej prowincji. Ponura przestrzeń, brud, ciemnoszare płoty sklecone z obskurnych dech, zatłoczone wnętrze cerkwi, dymy kadzideł i wspaniały liturgiczny śpiew. Stereotyp. Ten stereotyp współtworzy jednak ekspozycję dramatyczną, która - gdy tylko padną pierwsze słowa - dopełnia się dzięki niemu z szybkością właściwą początkom Gogolowskich arcydzieł. Ardalion Pieriedonow mówi do swoich przyjaciół: "Księżna Wołczańska przyrzekła, Basi osobiście, to rzecz pewna. Skoro tylko, powiada, wyjdziesz za niego za mąż, to natychmiast postaram się dla niego o posadę inspektora". Nauczyciel Pieriedonow chce zostać szkolnym inspektorem. Wiadomo już więc, gdzie, kiedy i w jakiej aurze rozgrywać się będą wypadki, wiadomo również, że wokół powiązanych ze sobą motywów ożenku i kariery Pieriedonowa zbuduje się akcja przedstawienia.
I jeszcze jedno wiadomo od początku. To mianowicie, że spektakl Rudolfa Zioło ma być czymś więcej niż tylko relacją o losach obywatela carskiego imperium. W tle umieszczonych na bliskim planie elementów dekoracji (z lewej podest, z prawej - ruchomy płat, poza którym mieszkanie bohatera) odsłonięte wnętrze scenicznego pudła.: obrypana ściana, ledwie widoczne drzwiczki, przejścia i pomosty niczym więzienne galeryjki. Ta prawie czarna dziura jest również banałem. Tyleż wieloznacznym, co dziś (w czasach scenograficznej i materiałowej nędzy) nadużywanym znakiem szerszego porządku, sygnałem uniwersalizującym sceniczną rzeczywistość.
"Mały bies", powieść Fiodora Sołoguba, choć zaczyna się od tej samej właściwie co przedstawienie sceny, zaczyna się jednak trochę inaczej. Zwyczajniej, pogodniej i jakby mniej ambitnie. Wprawdzie bohaterowie dość szybko ukazują nam swoją brzydotę, ale trzeba przeczytać niemało stron, żeby pojedyncze przesłanki ukryte w obrazach z życia rosyjskiego belfra zaczęły się układać w całościową, skrajnie pesymistyczną wizję świata. Trzeba doczytać powieść do końca, żeby odsłonił się przed nami porządek metafizyczny ludzkiego bytu. Pretensjonalnie powiedzieć można, że Sołogub - jak przystało na wyznawcę Schopenhauera - nieczęsto podnosi, "zasłonę Mai" przesłaniającą okrutne tajemnice. Błok, entuzjasta Sołoguba, trafnie opisał jego metodę: "Powieści i opowiadania Sołoguba są najczęściej malowane pstrymi barwami życia. Autor subtelnie operując metodami realistycznej opowieści, pozwala czytelnikowi obcować ze zwyczajnymi scenami rodzajowymi i mądrymi obserwacjami życia,. [...] ...czytając te proste, realne sceny, zaczynasz jednak powoli odczuwać, że pisarz do czegoś się przygotowuje. Wydaje się, że wszystko niedawno przeczytane oglądamy przez przezroczystą zasłonę, zmiękczającą zbyt surowe kreski; naraz jednak autor unosi zasłonę i za nią ukazuje się nam, zawsze na chwilę, potworność życia". - Sołogub nie spieszy się. Jego świat brzydnie, brutalizuje się, potwornieje, stopniowo uniwersalizuje i niespodziewanie wzbogaca znikającą za moment symboliką. Ale na tym właśnie polega odrębność autorskiej, finezyjnej kreacji rzeczywistości oraz podstawowa różnica dzieląca powieściowe i teatralne sceny. W krakowskim przedstawieniu świat Sołoguba pozbawiony jest bowiem swojej zmienności. Ten świat jest zawsze tak samo odrażający i zawsze chce być całym Światem.
W tym miejscu nie stawiam zarzutów. Stereotypy, mimo wszystkich mankamentów, ułatwiają jednak porozumienie, a teatr, ze swoim przyrodzonym i nieporównywalnym z możliwościami literatury ubóstwem technik narracyjnych, z bardziej stabilną przestrzenią, nieuchronnymi dookreśleniami, bywa najczęściej ubogim i niezbyt subtelnym powinowatym literatury. Tak jest przynajmniej dotąd, w sferze kultury europejskiej... Nie o pretensje więc teraz chodzi, ale o ukazanie trudności stojących przed adaptatorami wielkiej poezji i prozy. Tymczasem dajmy spokój tym problemom. Wpierw trzeba oddać sprawiedliwość przedstawieniu, które z całą pewnością zajmuje dobre miejsce na liście ważnych spektakli z ubiegłego sezonu.
"Mały bies" w opracowaniu Rudolfa Zioło jest rezultatem wnikliwej i pokornej lektury tekstu Fiodora Sołoguba. Scenariusz - w zasadzie - honoruje kolejność powieściowych zdarzeń oraz hierarchię wątków i bohaterów. Przemyślane wybory i redukcje adaptacyjne nie są zbyt częste i z jednym, kosztownym wprawdzie wyjątkiem (o którym będzie jeszcze mowa), dotyczą wyłącznie kwestii drugorzędnych. To, że tak wiele udało się zmieścić w teatralnym czasie, jest - między innymi - wynikiem precyzyjnej i (zawsze czytelnej organizacji przestrzeni. Spektakl jest dobrze zmontowany, płynny, do końca prowadzony ręką pewną, ma wyraźną strukturę rytmiczną, nie zważając więc na drobiazgi (np. taniec Jerszychy, który powinien być tylko błyskiem chaosu, trwa stanowczo za długo i jest pod względem choreograficznym nazbyt uporządkowany) ze spokojem można już napisać, że krakowskie przedstawienie "Małego biesa" jak najlepiej świadczy o techniczno-inscenizacyjnych umiejętnościach reżysera. A przy tym każdy epizod jest wyreżyserowany i każda, nawet mało ważna, postać ma swój odrębny, uzasadniony jakby własną biografią, zewnętrzny kształt i charakter. Kostiumy natomiast, tylko w ogólnych zarysach zgodne są z realiami. Widać lękano się, żeby detaliczna wierność epoce nie stała na przeszkodzie uogólnieniom.
Konstrukcja fabularna pierwszej części spektaklu (jak i powieści) wiąże się ściśle z przebiegiem losów głównego bohatera. Pieriedonow brnie przez prowincjonalny świat i wokół jego kolejnych intryg, spotkań, wizyt układa się nieskomplikowana akcja. Schemat fabularny jest więc dobrze znany, choćby z "Martwych dusz" Gogola, tyle że odwrócony. Podróże Cziczikowa stwarzały okazję do demaskacji świata i świat zdumiewał Gogolowskiego aferzystę. Tutaj natomiast, to Pieriedonow zadziwia sobą otoczenie, a świat stanowi tylko pretekst do obnażenia jego postaci. W części drugiej - w kontrapunkcie do ponurych spraw Pieriedonowa - rozwija się wątek Ludmiły i młodziutkiego Saszy, ujęty przez Rudolfa Zioło w sposób dość prosty, jako utopijna, bolesna wizja miłości - ucieczki przed złowrogim światem.
Repetiłow, Maniłow, Obłomow, Karatajew, Karamazow, Smierdiakow, Pieriedonow wreszcie... Jakże wiele takich nazwisk-etykiet, znaczących ludzkie postawy, wywodzi się z literatury rosyjskiej! Wśród nich nazwisko Pieriedonowa ("pieriedonowszczina") należy do bardziej popularnych i najbardziej obelżywych. Nawet Lenin obrażał nim politycznych przeciwników. Bo też Ardalion Pieriedonow tylko na pierwszy rzut oka wydaje się człowiekiem, jakich mrowie na kartach ubiegłowiecznej prozy, w dziełach Gogola, Grigorowicza, Dala, Gleba Uspieńskiego, Dostojewskiego i Czechowa. W rzeczywistości ten szary, niewysokiej rangi funkcjonariusz państwowy jest bydlakiem tak niepospolitym, że trudno odszukać w pamięci równie plugawą literacką postać. "Wszystko, co dociera do jego świadomości, przeistacza się w ohydę i brud." Pieriedonow nienawidzi ludzi i całego świata. Cieszy go cudzy ból i cierpienie, a niszczenie sprawia mu satysfakcję. Nie wierzy w nic, a wszystkich podejrzewa. Jest chamem, brutalem, sadystą, pijakiem i brudasem, oszustem i służalcem, głupcem przekonanym o swej nieomylności i leniem, notorycznym donosicielem i patologicznym tchórzem. Pieriedonow boi się wszystkiego i wszystkich. Boi się grymasów władzy, ludzkiego uśmiechu, kociego wzroku, słońca, wiatru i przedmiotów martwych. Strach wyzwala w nim agresję, stwarza poczucie ciągłego zagrożenia, rodzi bunt przeciwko światu, prowadzi wreszcie do obłędu i zbrodni. Pieriedonow buntuje się i cierpi, ale nie ma w sobie niczego z Wielkich Przeklętych Literatury. Gdzie mu tam do bohaterów Byrona, Lermontowa, Dostojewskiego! Ardalion Pieriedonow - kreatura z twarzą wykrzywioną "nieruchomą maską strachu" - jest prymitywnym nihilistą, który totalnie przecząc światu akceptuje równocześnie własne istnienie i własne, w gruncie rzeczy małe, łajdactwa, świństwa i podłość.
Jak grać taką rolę, trudną nie tyle z racji swej wielkości, ile z powodu etycznej i duchowej monotonii? Pieriedonowa gra Jan Frycz, obsadzony tym razem jakby w niezgodzie ze swoimi warunkami. Ale to trafna decyzja obsadowa, pozwalająca uniknąć niepotrzebnych tautologii między zewnętrzną i wewnętrzną brzydotą bohatera. Frycz gra spokojnie i mądrze. Rozumie motywy działań Pieriedonowa, ale - na szczęście - nie próbuje go usprawiedliwiać. Nie nadużywa głosu, nie szokuje okropnościami, nie stara się zadziwiać objawami szaleństwa, bywa otępiały, wyciszony, apatyczny i dlatego nagłe wybuchy gniewu i strachu Pieriedonowa mają należną grozę, ekspresję i siłę. Pieriedonow Frycza to - przede wszystkim - cham zawsze pogardzający ludźmi, tchórzliwy szpicel z maską bezczelności na twarzy, prowokujący i złośliwy głupiec. Frycz przekazuje wiele i z niemałą kulturą, jest precyzyjny, oszczędny, wyrazisty. Z drugiej jednak strony bywa i tak, że wyczuwa się w tej roli jakieś pęknięcie, z trudem poddające się opisowi, jakąś nieprzystawalność wykonawcy do roli, jakby aktor nie dowierzał, że taka kumulacja zła, z jaką ma do czynienia, jest w życiu naprawdę możliwa (pewnie i nie jest, ale na scenie trzeba o tym zapomnieć). Może dlatego jego Pieriedonow jest raczej dorodnym okazem literackiej fauny aniżeli reprezentantem ludzkiego gatunku. Grymaszę. To z pewnością dobra rola, bez której nie może ibyć mowy o sukcesie tego przedstawienia. Ale grymaszę również dlatego, że wśród ról drugoplanowych (nieporównanie zresztą łatwiejszych) są przynajmniej dwie bardzo dobre: Anny Tomaszewskiej i Ryszarda Jasińskiego. Tomaszewska gra Barbarę - kochankę i jak mówią (bo autor tego nie rozstrzyga), siostrę głównego bohatera. Gra w ten sposób, że wszystkie działania i reakcje odtwarzanej postaci są podporządkowane myśli o małżeństwie z Pieriedonowem, Nie lęka się brzydoty. Jest w tej roli niechlujna, wulgarna, agresywna, zawzięta i zachłanna, kiedy indziej pokorna i przymilna. Pomimo całej obrzydliwości tak nakreślonej postaci, Tomaszewskiej udało się wyrazić dramat upodlonej kobiety. Wołodin - Ryszarda Jasińskiego jest wielką niespodzianką i bodaj najlepszą z dotychczasowych ról tego aktora. Drobniutki, różowiutki, wesolutki, szybki w ruchach, bezdennie głupi i naiwny, takie żywe sreberko, błazenek i dusza całego - za przeproszeniem - towarzystwa. Kiedy jednak ten lizusek i pochlebca Pieriedonowa płaczliwym tenorkiem broni resztek własnej godności, to przybliża się do granic Absurdu. Bobczyński przeniesiony w okrutny świat Sołoguba!
Wspomniane role to jeszcze nie wszystko. Zioło najwyraźniej umie pracować z aktorami, potrafi utrzymać ich w ryzach, nie toleruje powierzchowności, toteż nie ma w jego przedstawieniu aktorskich fałszów, sztamp i niedoróbek. Są natomiast dokonania zdecydowanie wykraczające ponad granice poprawności. Trzeba więc odnotować także świetną Gruszynę Marii Nowotarskiej - postać nakreśloną mocną, niemal groteskową kreską; Rutiłowa - Andrzeja Grabowskiego - cynicznego złośliwca, który najdokładniej zdaje się rozumieć mechanizmy otaczającej go rzeczywistości; Saszę - Jacka Milczanowskiego - niezwykle prawdziwego w swojej chłopięcości, i - Jerzego Sagana w trzech właściwie beztekstowych epizodach; niewielkie role najdowodniej świadczą o profesjonalnej klasie przedstawienia.
To dobry teatr, ponura, mroczna i... bardzo szlachetna opowieść. Mówi o świecie nie określonym wprawdzie dokładną datą, ale jednak historycznym, o domagającym się wielkiego protestu cesarstwie strachu, donosu, hierarchii i bumagi, o człowieku, który sam będąc nosicielem zła jest również ofiarą konkretnego porządku społecznego, i o miłości, która mogłaby zbawić ten niedobry świat pozbawiony wartościi norm, gdyby...
Ton przekornej złośliwości, który się plącze po ostatnich zdaniach ( niesprawiedliwy, ale uzasadniony potrzebą wyostrzenia problemu ), jest zapowiedzią następnej części tego artykułu. Skoro bowiem, jest
tak dobrze, skoro sprawiedliwość została już teatrowi oddana, to - stawiając teraz niecodzienne wymagania - można już pisać o niespełnionych możliwościach tego przedstawienia.
Zioło rozumie Sołoguba. Chce także być mu wierny. Od rozumienia do scenicznego efektu droga przecież daleka. Świat Fiodora Sołoguba jest - mimo wszystkich zabiegów reżysera - bardziej uniwersalny, czarny i skomplikowany niż rzeczywistość przedstawiona na krakowskiej scenie. Zresztą, czarna dziura przestrzeni oraz historyczna niedookreśloność kostiumów nie zuniwersalizują teatralnej rzeczywistości, bo są to sygnały tak zużyte i tak pojemne znaczeniowo, że przestały już mówić cokolwiek. Brzydota scenicznego wnętrza też stała się dzisiaj teatralną powszedniością i - na dodatek - wprowadza również tę mylącą widza sugestię, że miasto, które chce być całym światem, jest tylko szczególnie zaniedbaną i - dosłownie - zabitą dechami, prowincjonalną miejscowością dawnej Rosji. To nieskuteczne sposoby. Tym, co naprawdę uniwersalizuje miasteczko Sołoguba, co nadaje tej mieścinie charakter ponadczasowy, jest zło. W symbolistycznym świecie Fiodora Sołoguba zło jest zjawiskiem immanentnym, wszechogarniającym i wszechpotężnym. Wieczne i niezniszczalne, nie zależy od nikogo i niczego. Zło wyczuwa się w powietrzu, w życiu natury i pogodzie. Jest obecne w strachu i śmiechu, kryje się w ludziach, przedmiotach i pod popim ornatem, aż wreszcie w szalonych (a więc inaczej widzących) oczach Pieriedonowa przybiera postać "niedotkniątka", wcale przy tym nie rezygnując z innych form swoich wcieleń i obecności. Postać - niepostać, bo przecież ten mały, brudny, skrzeczący, cuchnący bies (i drugi obok Piariedonowa tytułowy bohater powieści) jest tworem (znów słowo niedobre; przecież nikt go w tym bezbożnym, świecie stworzyć nie mógł!) tyleż nieuchwytnym co bezkształtnym i nieokreślonym ( paralela z Chochołem wydaje się odległa, ale myślowo płodna). Niedotkniątko jest złem i - zarazem - symbolem całego zła i chaosu świata, a wszystko inne (zaledwie skutkiem jego istnienia. Pieriedonow jest tedy nie tylko ofiarą znanego z historii porządku społecznego, ale - przede wszystkim - ofiarą porządku świata i dlatego ta nikczemna postać może być w "Małym biesie", w tym czarnym moralitecie Sołoguba, uznana za reprezentanta całego ludzkiego gatunku.
Wracając do teatru... Jak pokazać na scenie niedotkniątko, jego obecność, władzę, nie wiem (trzeba to zrobić z pewnością inaczej niż w stylu Leonida Andrejewa, jak proponował to sam Sołogub w drukowanej w roku 1909 scenicznej adaptacji powieści: "Niedotkniątko wypełza spod stołu. Piszczy. W pokoju robi się ciemno. Wszyscy goście stają się podobni do upiorów i z wolna, przekształcając się w majaki, znikają"). Ale wiem na pewno, że coś z tym niby-zwierzątkiem alias homunkulusem zrobić trzeba. No bo jakże inaczej niż wszechmocą zła uzasadnić to nierealne zbydlęcenie, ten świat totalnego chaosu, pełen potwornych i bezmózgich istot?
Zioło najwyraźniej myślał o tych problemach. Jednak, zrażony zapewne anachronizmem satanicznej kreacji zła, wykreślił cały wątek niedotkniątka i - choć chwilami bliski był rozwiązań właściwych (scena z Awinowickim, w której nawet dziecko jest porażone złem), nie znalazł dlań scenicznych ekwiwalentów. W rezultacie: - świat przedstawiony w teatrze pozbawiony został swojej głównej motywacji, - Pieriedonow wbrew rygorom symbolizmu okazał się jedynym tytułowym bohaterem, - jego szaleństwo (w tej sytuacji na szczęście niezbyt akcentowane) przestało być figurą absurdu istnienia, - i - zmów wbrew logice tekstu Sołoguba - przesadnego znaczenia nabrały determinanty społeczne oraz historyczne . Ostatnią część zdania trzeba rozwinąć. Rzeczywistość, której zło ma charakter ekonomiczny, społeczny albo polityczny, jest - imimo wszystko - podatna na zmiany. O takiej rzeczywistości pisali Gribojedow, Ostrowski, Sałtykow-Szczedrin, Suchowo-Kobylin, Bieliński i legion posłusznych mu autorów z tzw. szkoły naturalnej, nie mówiąc już o następcach. Wystarczy - bagatela - usunąć przyczyny zła, uzasadnione ludzką przecież historią, żeby nastało królestwo szczęśliwości. Świat Sołoguba jest wszakże doskonale niereformowalny. Nawet miłość (zbyt ładnie, z nazbyt wielką nadzieją ukazana przez Rudolfa Zioło i kompozytora Janusza Stokłosę) nie zbawi tego padołu, bo jest tylko pozorną ucieczką od świata, bo w niej samej - plugawionej spojrzeniami innych, zafałszowanej, gdyż zawstydzonej jakby własnym amoralizmem (już tylko krok do Gide'a i Nabokova), kryją się, równie wieczne jak możliwość piękna, pierwiastki zła, sadyzmu i przemocy.
"Mały bies" Fiodora Sołoguba to jedna z najdalszych "podróży, do kresu mocy" podjętych w kulturze europejskiej. Tu nie ma Boga, więc mistyczne i metafizyczne utopie w stylu późnego Gogola, Do-stojewskiego czy Tołstoja są również niemożliwe. Możliwa jest tylko tragiczna akceptacja świata z całym jego złem albo ucieczką od rzeczywistości w śmierć lub w zamknięty krąg własnego wnętrza. "Mały bies" - jak każde dzieło mocno zakorzenione w rzeczywistości - narodził się z ducha tragedii. "Tragedia - pisał Sołogub - zrywa ze świata jego zwodniczą maskę. Potwierdza jego wszystkie sprzeczności. Wszelkimi uproszczeniom życia, zarówno sprawiedliwym jak niesprawiedliwym, mówi jednakowo ironiczne TAK. (...) Tragedia jest zawsze ironią i nigdy nie bywa liryką," - Zbliżyłem się na chwilę do fundamentalnej dla twórczości Sołoguba dychotomii artystycznych dążeń, ujmowanej przez tego autora w symbolicznej, dwoistej postaci Dulcynei-Aldonzy (liryka jako negacja i ucieczka od świata - ironia jako wyraz tragicznej nań zgody), żeby teraz zapisać ostatnią już pretensję do krakowskiego reżysera. Otóż myślę, że Rudolfowi Zioło nie udało się przenieść na scenę całej Sołogubowskiej ironii, stale obecnej w powieści, w jej partiach narracyjnych, w deformacjach postaci, w systemie aluzji i odniesień literackich. Było to trudne, ale chyba w większym stopniu możliwe, i - jeśli myśleć o inscenizacyjnej perfekcji - konieczne. Ironia określa bowiem rangę tego dzieła i stanowi jedyne katharsis w tej tragedii: dotrzeć bowiem na samo dno ludzkiego piekła, przerazić się i - mimo to -patrząc dalej ironicznym wzrokiem, opisywać całe zło świata to dla Sołoguba znaczy tyle, co ocalić godność człowieczej egzystencji.
Do czego zmierzam w tych krytycznych dopełnieniach spektakli? Do tego, żeby dramaty i powieści ukazywać na scenie w całej ich pełni? Wolne żarty. "Nie wierzę, żeby jakakolwiek inscenizacja mogła w naszych czasach ucieleśnić koncepcję współczesnego pisarza" - napisał Sołogub po spektaklu "Małego biesa" w moskiewskim Teatrze Niezłobina, a ja zdanie to chciałbym uogólnić. Zmierzam więc jedynie do banalnej tezy, że nawet dobry teatr jest zawsze głupszy od wielkiej literatury. Bo też nikt dotąd nie wymyślił bardziej pojemnej, precyzyjnej i skutecznej formy, kalekiej już z natury, ludzkiej wypowiedzi niż uwiecznione na papierze słowo. A morał stąd wynika jeden i zna go Rudolf Zioło: morał pokory wobec literatury.
Uwagi o niedostatkach krakowskiego przedstawienia powinny być skierowane pod bardziej ogólny adres. Nasz teatr - mimo działalności Konrada Swinarskiego, mimo romantycznych tradycji literackich, mimo współczesnej, a dość powierzchownej fascynacji spirytualizmem - jest nadal przecież niewrażliwy na metafizykę. Mówiąc przenośnie i z uproszczeniem: jeśli na scenach naszych padają już takie słowa jak: dobro, zło, los, godność, wina, łaska, to z reguły są one wymawiane z małej litery, a wolność oznacza częściej niepodległość niż egzystencjalną wolność jednostki. Ta głuchota teatru (i widowni) na całą rozległą sferę metafizycznych pytań i problemów jest zjawiskiem zrozumiałym i uzasadnionym (choćby specyfiką polskiego katolicyzmu), ale jest to również kalectwo kulturowe, z którego warto zdawać sobie sprawę, gdy narzekamy na nieobecność w repertuarach antycznych tragedii i Fausta, kiedy oglądamy prymitywnie jednostronne interpretacje Szekspira i Brechta albo regularne klęski sceniczne Racine'a czy Ibsena.
Wpisane do Małego biesa aluzje i odniesienia kulturowe nie są ornamentami. Są to świadectwa i sygnały prowokacji Sołoguba, który pierwszy zakwestionował wizję człowieka i świata, uświęconą przez najwspanialsze tradycje rosyjskiej literatury. Dziewiętnastowieczna literatura rosyjska pełna jest nie tylko pytań, ale także odpowiedzi. Przesycona "filozofią nadziei", mówi o człowieku przyszłości, o tym, jak zmieniać świat (Rozanow nie bez racji twierdził, że wszystkie idee, które kruszyły dawną Rosję, miały rodowód literacki). W dawnej literaturze rosyjskiej - jak pisze Wiktor Jerofiejew - istnieje ścisły związek pomiędzy kategoriami dobra, piękna i prawdy. Kiedy piękno spotyka się ze złem, powstaje piękno demoniczne i fałszywe (Stawrogin, Nastasja Filipowna, Gruszeńka). Zewnętrzną brzydotę dobrego bohatera zawsze odmienia jakieś niezwykłe ciepło albo wewnętrzna jasność (Biezuchow, Kuternóżka). Fizyczna wada zdradza zło (uszy Karenina). Z wyjątkiem staruch i nuworyszek, me ma w tej literaturze kobiet brzydkich, bo jest to pozbawiona erotyzmu literatura pierwszych miłości. (Sonia Marmieładowa handluje ciałem, którego właściwie nie ma). Zło, które przecież tak często pojawia się w rosyjskich utworach z ubiegłego wieku, w ostatecznym rachunku jest zawsze słabsze od dobra. Zło bowiem ma swoje przyczyny (społeczne albo psychologiczne) które kiedyś można będzie usunąć, podczas gdy dobro jest niezależne i bezprzyczynowe. - Piszę o tym wszystkim dlatego, żeby uświadomić skalę prowokacji Sołoguba, który rzucając wyzwanie tradycji starał się podważyć wszystkie wymienione i nie wymienione tutaj dogmaty wielkiej rosyjskiej poezji i prozy. Robił to świadomie z pasją i brutalną drwiną, wskazując palcem na literackie obrazy świata, z którymi się nie zgadzał. Przed "Małym biesem" nie było w literaturze rosyjskiej takiej beznadziejności, nie było dzieci napiętnowanych złem, kobiet tak odrażających jak Barbara i tak zmysłowych jak Ludmiła. Nie było bluźnierstw splecionych z erotyzmem śmierci równie zwierzęcych jak śmierć Wołodina ani czarta takiego jak niedotkniątko - potężniejsze przecież od wszystkich folklorystycznych, komediowych i "halucynacyjnych" diabłów literatury rosyjskiej. I jeszcze to, co może najważniejsze: w całej dziewiętnastowiecznej literaturze rosyjskiej nie ma narratora tak bardzo niezdecydowanego w swoich ocenach moralnych jak opowiadacz "Małego biesa".
Rudolfa Zioło niezbyt interesowały Sołoguba porachunki z ojczystą tradycją i temu akurat się nie dziwię. Nie wszystko bowiem zależy od reżysera; równie wiele od widowni i stanu jej świadomości kulturalnej. Żeby docenić Sołogubowskie spory z tradycją, żeby zobaczyć jak autor "Małego biesa" przekształca, parodiuje, masakruje wielkie literackie wzorce, trzeba mieć w pamięci utwory Lermontowa i Gogola, ekspozycje dzieł Tołstoja, postaci Turgieniewowskich kobiet Bielukowa, Solonego i rodzinę Prozorowych z Czechowa, nie mówiąc juz o powieściach Dostojewskiego (z "tytułowymi" "Biesami" na czele) i utworach rosyjskich symbolistów. A na to Zioło liczyć nie mógł .Nasza wiedza o literaturze rosyjskiej jest przecież - delikatnie mówiąc - wielce selektywna i ten fakt ma swoje uzasadnione i nieuzasadnione racjonalnie przyczyny, o których pisać teraz nie sposób. Prawdą jest wszakże to, że bez znajomości dawnej rosyjskiej literatury (a zwłaszcza jej wspaniałego "srebrnego wieku") nie pojmiemy do końca wielu zjawisk w literaturze polskiej, bo wzajemne kontakty obu narodowych kultur były na przełamie wieków nieporównanie bardziej istotne i skomplikowane niż nam się wydaje. I taki jest wniosek ogólny, do którego cały ten przypis był tylko pretekstem.