Śmierć kosi w "Futuryście"
Publiczność lubi oglądać trupy i śmierć zadawaną na ekranie. Czy w teatrze także? Bo w kaliskim przedstawieniu, na oczach widzów, jeden małolat dusi ojca, drugi ubija młotkiem matkę kolegi, a w finale "wespół w zespół" wieszają swoją koleżankę. Mocne efekty - pomyśli z uznaniem miłośnik kina akcji, któremu warto przypomnieć jednak, że trupami ścielił scenę także niejaki William Szekspir, i to bynajmniej nie w celach komercyjnych, a w szlachetnej intencji.
"Młoda śmierć" to zaskakująca tematyką i słownictwem sztuka Grzegorza Nawrockiego. Po wydrukowaniu dwa lata temu w fachowym miesięczniku "Dialog" uznana została przez część krytyki za najważniejsze wydarzenie roku w polskiej dramaturgii współczesnej. Oto autor, czerpiąc wprost z życia, a ściślej - z relacji gazetowych, podjął temat bulwersujący i wstrząsający zarazem. Idzie o przypadki śmierci zadawanej w naszym kraju przez młodych, coraz młodszych ludzi, z coraz bardziej błahych, a przynajmniej niewytłumaczalnych - jak się na pozór wydaje - powodów.
Reżyser tej bezprecedensowej na polskich scenach sztuki - Jan Buchwald, zrezygnował z pokazywania jej na scenie teatralnej, gdzie brzmiałaby zapewne fałszywie, a wyglądała pretensjonalnie. Na miejsce makabrycznych zdarzeń wybrał więc kaliski klub młodzieżowy "Futurysta", który dzięki swoim ciemnym i zimnym wnętrzom, a nade wszystko metryce klienteli, która w nim bywa, doskonale się do tego celu nadawał. A w dodatku młodocianych "gniewnych" nie obsadził aktorami, lecz amatorami, rówieśnikami głównych bohaterów przedstawienia. I dzięki Bogu, bo w efekcie postaci te zachowały sporą dozę autentyzmu i prostoty, by nie rzec także - prostactwa i życiowej nieporadności, których to cech zapewne nie udałoby się zagrać.
Młodzi ludzie po prostu nie GRAJĄ, lecz SĄ, a dzięki reżyserowi potrafią na oczach widzów wydobyć z siebie sporo prawdziwych emocji i ekspresji, trafnie charakteryzujących bohaterów. Zwłaszcza Bartosz Kowalczyk w roli najbardziej "czarnej" - brutalnej i prymitywnej postaci. I nie ma większego znaczenia, że początek spektaklu nie jest obiecujący, bo młodych wykonawców, dopóki się nie "rozgrzeją", zżera trema, a grający na żywo zespół rockowy, wydłuża ponad wszelką miarę swoją muzyczną introdukcję.
Widzowie zmuszeni są oglądać wydarzenia rozgrywające się wokół nich, w różnych punktach sali. To dynamizuje akcję, a jednocześnie wytrąca ze spokojnego odbioru. Przedstawienie, tak jak sztuka, składa się z krótkich scen, przedzielonych ostrym rockiem. To w zasadzie obrazki zgoła reportażowe, które raczej poza powierzchowną obserwację nie wykraczają, co stanowi o pewnej słabości sztuki i zarazem przedstawienia. Z tym bowiem mankamentem nie może sobie ono poradzić. Działa więc silnie na emocje, ale nie wiadomo właściwie jakie reakcje wywołuje, poza banalnym potępieniem przerażającego zjawiska, czy poza samym krótkim wstrząsem, który musi być udziałem widza.
Sztuka i przedstawienie nie sięgają głębiej. Epatują ekstremalnymi przypadkami okrucieństwa i brutalności, rejestrując bezsensowne zabójstwa, ale nie drążąc ich przyczyn. Realizatorzy jakby z góry zakładają, że widzowie wszystko rozumieją i że te najskrajniejsze przypadki nie są dla nich czymś równie zagadkowym, co przerażającym. A tymczasem owe zbrodnie, popełniane przez małolatów z byle frustrującego powodu i będące nieadekwatną reakcją na przeżywane stresy tudzież opresje, mają wiele przyczyn, na ogół nie uświadamianych sobie i przez nas i przez samych sprawców. Dzięki temu też zjawisko "łatwego" zabijania - i w życiu i na scenie - pozostaje jedynie przerażającym i nie od-gadnionym fenomenem naszych czasów. Czy tylko o taką konstatację realizatorom chodzi?