Rozmowa ze śmiercią
Podejrzanie wyglądających licealistów w drogich samochodach zwykło się ostatnio nazywać młodymi wilkami. O seryjnych zabójcach mawia się, że to urodzeni mordercy. Być może już niedługo zafunkcjonuje w języku polskim termin "młoda śmierć" - jako określenie bezsensownych zbrodni dokonywanych przez nieletnich.
Suche informacje wyczytane w kronice policyjnej zainspirowały Grzegorza Nawrockiego do napisania "Młodej śmierci". Utwór składa się z trzech mikrodramatów. W "Małolatach" trzej przyjaciele postanawiają powiesić koleżankę, która zaraziła ich chorobą weneryczną. ,,Horror z ojcem" to opowiastka o chłopaku, który dusi swego bezdusznego ojca. Bohaterem "Młotka do czaszeczki" jest uczeń - syn profesora uniwersytetu - który tytułowym młotkiem rozbija tytułową czaszkę matki swego kolegi. Kobieta umiera.
Pilot serialu?
Gdyby ktoś wpadł na pomysł zekranizowania "Młodej śmierci'', mogłaby ona posłużyć jako pilot wieloczęściowego serialu. Oto moja propozycja na scenariusz kolejnego odcinka (podobieństwo tytułów jest oczywiście zamierzone): najpierw "Małolaty" - dwie nastoletnie dziewczyny zabijają we wrocławskim parku swą rówieśniczkę. Potem, "Horror z ojcem i matką". Szesnastolatek z Nowej Huty ćwiartuje siekierą swych rodziców. I wreszcie "Czaszeczka do krawężnika": młody ostrowianin zabija niewiele starszego kolegę, tłukąc jego głową o krawężnik. Na podstawie jakiegokolwiek dziennika można napisać co najmniej jeden odcinek tygodniowo.
Dwa lata temu tekst Grzegorza Nawrockiego wydrukował "Dialog". "Młodą śmierć" przyjęto z niejakim zdziwieniem, ale bez sensacji. Poważna i szeroka dyskusja nad obyczajowymi i językowymi wartościami sztuki rozpoczęła się dopiero po jej prapremierze w szczecińskim Teatrze Współczesnym w lutym 1996 r. Przez prasę przetoczyła się fala recenzji, zwykle analizowano jednak nie walory (bądź wady) przedstawienia Anny Augustynowicz, a właśnie sens i potrzebę pokazywania na scenie brutalnej prawdy.
Te spekulacje trwają do dziś. Wydaje się, jakby teatrolodzy, twórcy, a przede wszystkim widzowie podzielili się na dwa obozy. Pierwszy - to entuzjaści "Młodej śmierci". Twierdzą, że ta sztuka po prostu pokazuje życie, nie upiększa go i nie ubarwia. Bez komentarza i analizy zwraca uwagę na przypadkowość i bezsens zbrodni dokonanych przez młodzież. Że operuje językiem, przed którym trudno uciec, który - czy nam się to podoba, czy nie - stał się już językiem potocznym, a więc prawdziwym. Obóz drugi (być może liczniejszy) stanowią przeciwnicy sztuki Nawrockiego. Tych z kolei można podzielić na podgrupy. Część uważa, że w zalewie złowieszczych newsów prasowych, krwawych migawek w telewizyjnych wiadomościach, brutalnych filmów i kreskówek dla dzieci, teatr powinien pozostać oazą szlachetności, miłości, piękna... Że powinien jasno wytyczać granicę między dobrem a złem, kształtować normy moralne. Inni, zwłaszcza młodzi, zarzucają autorowi zafałszowanie rzeczywistości, powołują się na swą "rówieśniczość" z bohaterami sztuki. Są wreszcie i tacy, którzy zarzucają autorowi słabość dramaturgiczną tekstu, wady jego konstrukcji, płaskie dialogi.
Debiut a la Futurysta
Mimo wszystkich tych kontrowersji sceniczna kariera "Młodej śmierci" nabiera rozpędu. Kaliska premiera jest zarazem czwartą inscenizacją tekstu Nawrockiego. Spektakl Anny Augustynowicz efektownie eksponował rolę mediów w procesie demoralizacji młodzieży. Potem w teatrze Quarta Pared twardą, "surową" wersję sztuki oglądała publiczność madrycka, natomiast przedstawienie w Legnicy zakończyło się kompletnym nieporozumieniem - jego twórcy zdecydowali się na konwencję komediową.
Reżyser kaliskiej "Młodej śmierci" Jan Buchwald podjął duże ryzyko. Po raz pierwszy Teatr im. Bogusławskiego wystąpił w klubie "Futurysta". Jednocześnie debiutowali tu: aktorzy (uczniowie Państwowego Pomaturalnego Studium Kształcenia Animatorów Kultury), scenograf Wojciech Stefaniak i muzycy z zespołu ABC Warfare. Jechałem więc do Kalisza z obawami. Nie dadzą rady, "skopią" tekst, wyszydzą... Na szczęście powstał spektakl całkiem przyzwoity.
Przestrzeń "Futurysty" wykorzystano dość skwapliwie. Akcja sztuki rozgrywa się z trzech stron widowni. Frontem do niej, ale przede wszystkim po bokach - na podwyższeniach, gdzie normalnie znajduje się bufet. Cała sztuka liczy dziewięć mikroaktów i ani razu dwie kolejne sceny nie rozgrywają się w tym samym miejscu. Widzowie nie mogą więc spokojnie siedzieć, wciąż trzeba się obracać, wychylać. Do tego ostra, gitarowa, odpowiednio nagłośniona muzyka. Może prosty, ale skuteczny sposób na stworzenie napięcia. Nie ma w tym spektaklu technicznych, scenograficznych czy aktorskich fajerwerków. Jest dużo prawdy i szczerości. Nie ma kombinowania, jest naturalność i autentyczna próba zmierzenia się z istotą problemu. Niedoświadczeni aktorzy mają sporo trudności z "wygrywaniem" bardzo skrajnych często emocji, brakuje im umiejętności warsztatowych. Pasją i zaangażowaniem rekompensują te braki. Nie muszą udawać: że są młodzi, że wiedzą, o czym mówią, że ich też to dotyczy. I rzecz może najcenniejsza: praca, którą włożyli w przygotowanie tego spektaklu, jest ich "głosem protestu" przeciwko temu, co pokazują na scenie.
Coś zrozumieć
Podobno na jedno z przedstawień w Szczecinie zaproszono grupę młodocianych przestępców z domu poprawczego. Po spektaklu ktoś zadał im pytanie: Jak to jest naprawdę? "Właśnie tak" - odpowiedzieli. Inny przykład. Po kaliskiej premierze miejscowy oficer policji nie mógł uwierzyć, że Grzegorz Nawrocki nigdy nie zajmował się kryminalistyką ani psychopatologią. To może być spektakl dla tych, którym nie wystarcza uczestnictwo w "czarnych marszach", ale chcą coś więcej z życia (i śmierci) zrozumieć.