Młotek do czaszeczki
"Na ulicy takie coś byłoby bandytyzmem i plugastwem, ale w teatrze to jest kultura" - agresywnie ironizował jeden z dyskutantów po ostatniej premierze w szczecińskim Teatrze Współczesnym. Chciałoby się go zapytać: czy istotą kultury ma być ignorowanie dramatów i życia ulicy?
Grzegorz Nawrocki, doświadczony reporter, w tryptyku jednoaktówek "Młoda śmierć" udramatyzował historie, które zdarzyły się naprawdę. Pisały o nich gazety. Paru gówniarzy powiesiło koleżankę, chłopak udusił ojca, inny zatłukł młotkiem matkę kolegi. Zbrodniarze mieli po 12-15 lat. Ot, wiadomość z kroniki kryminalnej, jedna z tych, jakimi częstują nas dziś nad miarę. Pewna partia fundowała nawet swój program polityczny na dezyderacie obniżenia wieku karalności. Nie odniosła sukcesu, a i tematu nikt właściwie serio nie podjął - jakby rozsądni ludzie milcząco przyjęli, że penalizacja nie stanowi żadnego leku na aksjologiczną pustkę w młodych głowach, która może wieść do potworności.
Nawrocki nie silił się na magnetofonowe podsłuchanie współczesnej młodzieży; zresztą wobec autentycznej próbki języka ulicy zwiędłyby najodporniejsze uszy. "Młoda śmierć" została jednak wystarczająco naładowana drastyczną wulgarnością, choć nie ma w niej ani konsekwentnego slangu, ani epatowania subkulturowymi kodami.
Jest za to coś innego, nieoczekiwanego. Przedziwna rozlazłość psychiczna portretowanych małolatów, bezwolność i beznamiętność, sprzeczna i z wiekiem bohaterów, i z charakterem ich czynów. Żadnego afektu nie ma w tych zbrodniach; wyłaniają się z prostych, obojętnych życiowych gadanin i nie budzą ani wyrzutów sumienia, ani nawet naturalnej paniki. Starszy wysyła młodszego do matki kolegi, która go zna, więc wpuści, a potem "młotek do czaszeczki"; młodszy jest niechętny: nie wie, czy podoła. Ale idzie i wali. Opieprzony przez ojca za "nawalankę" i odciągany od telewizora chłopak zarzuca staremu szalik na szyję a potem jedzie pod dyskotekę i prosi kumpli: mam go w bagażniku, trzeba zakopać. Mówią dziewczynie: właź w pętlę, wszystkim dawałaś, mendy masz, a ona ma tylko zdziwienie w szeroko otwierających się oczach.
Jest w tych czynach monstrualny immoralizm, ale i coś jeszcze gorszego: brak wszelkiej świadomości, że istota rozumna winna odpowiadać za swoje działania i przewidywać ich konsekwencje, choćby na poziomie elementarnym. Oglądamy prawie już dorosłych, silnych ludzi o mózgach przedszkolaków i obrazek ten w rzeczy samej może wywołać przyspieszone siwienie.
Jak to pokazać w teatrze? Jak uniknąć komicznej sztuczności, kiedy dorośli aktorzy grają małolatów i kiedy ewidentnie na niby morduje się, dusi, wiesza?
W inscenizacji Anny Augustynowicz w szczecińskim Teatrze Współczesnym scena jest pusta. Pole gry wyznacza biały kwadrat na podłodze i wielki ekran za nim. Część wydarzeń ukazana jest w formie projekcji; żywi aktorzy dialogują z postaciami na ekranie. Teatr próbował wyzyskać możliwości wyrazowe filmu niemal od początku istnienia kinematografii, a w każdym razie od czasu, gdy okrzepła (vide eksperymenty Erwina Piscatora); rzadko przynosiło to dobre efekty artystyczne. Tu efekt jest doskonały. Nie tylko dlatego, że poprzez swoją inność, niebanalność i ekspan-sywność "kupuje" widzów, odwraca ich uwagę od wspomnianych przed chwilą sztuczności-śmieszności, nie daje czasu na niechęć i obrzydzenie.
Nade wszystko dlatego, że owa biała płaszczyzna z lecącym po niej ciurkiem zmiksowanych obrazów jest w najdosłowniejszym sensie horyzontem życiowym bohaterów spektaklu. Na filmie nakręconym przez Davida Perkinsa migają (wideoklipowo, w sekundowych sekwencjach) ulice Szczecina kręcone z wnętrza samochodu, sklepy, lokale. Dyskotekowe światło i żywi uczestnicy zabawy na scenie mieszają się z klipami muzycznymi, raper z ekranu wykrzykuje swoje protest-skandowania słowami wziętymi prosto z opowiadanych w spektaklu fabuł. Chwilę przed uduszeniem męczącego zgreda chłopak siada na pustej podłodze wykonując palcami gest pstryknięcia pilotem. I kłębią mu się jakieś kawałki filmów, strzelaniny i bijatyki, jakieś sceny porno, jakieś kreskówki o niewyobrażalnym stężeniu przemocy. W filmiku będącym produktem animacji komputerowej postać na wózku inwalidzkim roztrzaskuje się o ścianę: widać twarz z grymasem przerażenia, a potem widowiskową katastrofę. Oto w całej rozciągłości świat, w którym czynom zostały amputowane konsekwencje, a zniszczenie i przemoc nie kosztuje nic i nie budzi refleksji: jest dana i naturalna.
Chłopaka, który zabił matkę kolegi, policjantka pyta: "Jej się bałeś? Przecież ona cię lubiła. Dlaczego się bałeś?" "Bo mnie lubiła" - odpowiada po niekończących się unikach niedorosły morderca. W świecie o zachwianych relacjach przyczynowo-skutkowych motywacje muszą być nielogiczne. Ale psychicznie zrozumiałe. U Anny Augustynowicz policjantka ma twarz zamordowanej kobiety. Uosabia rzeczywistość spoza celuloidowego horyzontu, tę, w której już się płaci ceny czynów.
Do końca nie wierzę w szczerość przejęcia, z jakim niektórzy młodzi dyskutanci mówili po premierze do mikrofonu o swoich przeżyciach. Wśród młodych obok przerośniętych przedszkolaków trafiają się też i przedwcześnie dorośli konformiści. Zapewne dla wielu spośród nastoletnich gości szczecińskiego Współczesnego spektakl będzie obojętny - tak jak nie budzi już ich emocji jakikolwiek obraz przemocy i zła przekazywany w mediach. Niemniej teatr zrobił wszystko, co mógł, by emocje obudzić. By nade wszystko unaocznić obłędną bliskość tych absurdalnych, potwornych zbrodni - i codzienności. Terapeutyczny szok przeżyją może ci widzowie, którzy przeraźliwie jasno nagle zobaczą, że świat, w którym łatwo skacze młotek do czaszeczki jest ich światem, doświadczanym na co dzień, oswojonym, przyjętym za normę.
Szansę na taki szok dać im może tylko sztuka - nie dydaktyczny film, patetyczne kazanie czy wyrzekania belfrów. Bo i do tego sztuka może służyć - nie tylko do eskapistycznego odwracania się od plugastwa i łotrostwa ulicy, do eleganckiego i wygodnego zatykania sobie uszu na rzeczywistość.