Artykuły

Morał łopatologiczny

Polska dramaturgia współczesna ma się źle i stan zapaści pogłębia się niebez­piecznie. Niesprawiedliwością byłoby jednak obarczenie jej samej całą winą za kiepską kondycję. Kłopot nie w braku współczesnego Szekspira; Szekspiry nie rodzą się na kamieniach. Kłopot w braku codziennej, przyzwoitej, niegłupiej strawy scenicznej. Rzadko kto ją serwuje teatrom. A co gorsza, jeśli już trafi się surowiec, teatralni kucharze stają bezradni nie wiedząc, jak go przyrządzić.

Zeszłoroczny konkurs Ministerstwa Kultury na polską sztukę współczesną, na który na­deszło kilkaset prac (co nie oznacza bynaj­mniej, że było w czym przebierać), wygrała dwójka młodych autorów z Krakowa. Marcin Ziolko, student i poeta, dla którego gorzko-nostalgiczna baśń "Noctuabundus" była praw­dziwą inicjacją dramaturgiczną - i Ewa Lachnit, próbująca swych sił w rzemiośle scenopisarskim od paru lat. Jej "Obrażeni" to pierwsza sztuka z konkursowego plonu, która doczekała się wejścia na scenę; na prapre­mierę odważył się Teatr im. Osterwy z Gorzowa Wielkopolskiego.

"Odważył się" jest dobrym okre­śleniem nie tylko dlatego, że każde wprowadzenie na afisz nieznanego nazwiska wymaga determinacji. Także dlatego, że dramaty Ewy Lachnit są niełatwym wyzwaniem dla teatrów. Dramatopisarka tka je techniką filmowego montażu z kró­ciutkich, rozgrywających się w roz­maitych miejscach scenek i wypeł­nia lapidarnym, pełnym niedopo­wiedzeń dialogiem. Nie konstruuje jednak dramatycznych spięć, nie dba o widowiskowość akcji. Wycho­dzi na to, że jej scenariusze są co­kolwiek zbyt gadane, jak na film, a nazbyt dynamiczne, jak na przyzwyczajenia ślamazarnych teatrów. Czyż jednak nie dałoby się przekuć tych wad w walor: na przykład po­przez zaszczepianie scenie elementów poetyki kina? Taki zabieg nieźle udał się w zeszłym roku Jackowi Głombowi "filmowo" inscenizu­jącemu w Legnicy "Złego" Tyrmanda.

Sporo z nastroju "Złego" łatwo zresztą w dramatach Ewy Lachnit odnaleźć. Autorka portretuje enklawy, mikrokosmosy wyłączo­ne ze świata zewnętrznego, rządzące się włas­nymi prawami i hierarchią. Akcja "Człowieka ze śmieci", jej bodaj najciekawszego (choć i najtrudniejszego do realizacji) scenariusza, rozgrywa się w bieda-świecie, wśród hałd i sy­piących się domów, poniżającego bezrobo­cia, kwitnącego terroru i skorumpowanej wła­dzy. Za hałdami leży jezioro, którego drugi brzeg jest niedosiężnym obszarem marzeń każdego mieszkańca enklawy. Śledzimy dzia­łania Nestora, samotnika w miarę możliwości prostującego ścieżki w tym okrutnym świe­cie, pomagającego bezradnym, broniącego otępiałych, chytrością i przewidywaniem wal­czącego z przemocą. Śmiertelnie przy tym znużonego, borykającego się z własną bezsil­nością i zwątpieniem.

Z kolei w "Obrażonych" miejscem akcji jest stara rudera, którą wybrali na siedlisko tytuło­wi obrażeni na świat, bardzo zresztą rozmaici. Dysydenci, wariaci, ekscentrycy, bezdomni, święci. Za chwilę będą siłą wysiedlani, a na miejscu ruiny powstanie ekskluzywny biuro­wiec. Polubownie próbuje załatwić sprawę brat jednego z obrażonych, "na zewnątrz" projek­tant nowej budowli. Jego dobra wola kryje jednak czysty egoizm; szacunku dla innych, solidarności i miłości nauczy go dopiero jedna z dobrowolnych emigrantek.

Obiegowe motywy? Cóż w tym złego? Sce­nariusze Ewy Lachnit nie mają ambicji filo­zoficznych, to sztuka popularna, od wieków żonglująca stałymi schematami. Rzecz w tym, jak się nimi żongluje! Czy postacie, przy całej ich szkicowości, są wystarczająco wyraziste i potrafią zaciekawić widza? Czy mają swoje tajemnice, swoje sfery niedopowiedzenia, czy potrafią przekonująco się prezentować i wcho­dzić w żywe stosunki z partnerami? Czy ich uczucia, niechby i niedaleko odbiegające od banału, są choć trochę złożone, dramatycz­ne? Na tym przecież polega umiejętność do­prawiania, wzbogacania schematów sytuacyj­nych i fabularnych, zacierania ich sztampowości - dzięki czemu niewymyślne kinowe sensacje, melodramaty czy obyczajówki wciąż chce się oglądać od nowa.

Niewiele z tych walorów przebiło się ze sce­nariusza na gorzowską scenę - choć wypada docenić rozmach widowiska i scenografię Krzysztofa Kaina Maya, z powodzeniem da­jącą sobie radę ze zmiennością miejsc akcji. Reżyser Andrzej Rozhin najwyraźniej nie miał ochoty dowartościowywać tekstu Ewy Lach­nit, wydłubywać zeń tego, co najszlachetniej­sze. Machnął ręką na niuanse dialogów, na misterne stosunki pomiędzy postaciami i ich przemiany; motywacje, często jedynie dys­kretnie sygnalizowane w dramacie, uprościł do poziomu reklamowych haseł. Z opowieści - nieodkrywczej, acz przecież nie aż tak pla­katowej! - o facecie z nie całkiem czystych pobudek wchodzącym między odmieńców i uczącym się od nich niespodziewanych war­tości, wziął wyłącznie warstwę zewnętrzną: konflikt pomiędzy bezwzględnością pienią­dza a wpędzonym w biedę starym światem. I skupił się na ilustrowaniu tego konfliktu w zapomnianej poetyce kiczowatej satyry: wśród pląsających clownów rodem z Felliniego stanęła bohaterka w pomnikowej pozie, dzierżąc w dłoni amerykańską flagę.

Zamiast opowiadać zajmującą historię i pod­prowadzać pod wnioski, teatr wolał rąbnąć publiczność w łeb morałem jak łopatą. Nie­szczęścia dopełniły słabości aktorskie (poza może sympatycznie powściągliwą Edytą Milczarek), nagłe zastępstwa w ostatniej chwili - i generalnie słaba kondycja teatru, przeglądająca się choćby w amatorszczyźnie jednej ze scen zrealizo­wanej jako widowisko telewizyjne.

Nie gwoli pognębienia Teatru im. Osterwy kreślę wszak te uwagi. Gorzowianom przynajmniej chcia­ło się zaryzykować spotkanie z no­wą dramaturgią. Chapeaux bas. Nie pierwszy raz komentując zmagania ambitnej sceny z trudnym zada­niem mam nieprzepartą ochotę jej porażkę zaliczyć na konto teatrów prestiżowych, mocniejszych, lepiej sytuowanych. To ich powinnością - tudzież oczywistym interesem powinna być pomoc niedoświad­czonym autorom. Na świecie w sztukach obiecujących debiutantów grywa­ją najwięksi aktorzy, potrafiący nieporadny dia­log podeprzeć swym kunsztem i osobowością; markowym reżyserom angażującym się w ta­kie przedsięwzięcia też korona z głowy nie spa­da. Debiut ma wtedy swą rangę, ba, wyzna­czony zostaje pewien standard interpretacyj­ny, który można kwestionować, lecz którego nie wypada lekceważyć. Kto z liczących się naszych antreprenerów wpisałby takie zada­nie między priorytety? Komu się chce podjąć ryzyko sporego wysiłku bez gwarancji sukce­su tylko po to, aby rachityczne roślinki scenopisarstwa podtrzymać przy życiu? Najwybit­niejszym nie, bo biegną własnymi ścieżkami, średniakom nie, bo asekuranctwo stało się ich programem. Debiutant zostaje skazany na pro­wincjonalną scenkę i sfrustrowanego reżysera skupionego na własnych resentymentach. Z gó­ry wiadomo, kto zostanie uznany winnym klę­ski. I tak pętelka na chudziutkiej szyjce dra­maturgii współczesnej zaciska się coraz moc­niej, coraz mocniej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji