2 maja, czyli tandeta
Z wypowiedzi wstępnych Andrzeja Saramonowicza wyglądało, że stworzenie teatralnej syntezy peerelowskich naleciałości we współczesnym myśleniu Polaków nie stanowi w gruncie rzeczy wielkiego problemu. Wystarczy wziąć warszawską kamienicę, sportretować właścicieli poszczególnych mieszkań należących do różnych pokoleń i reprezentujących wszystkie statystyczne postawy życiowe, a potem pokazać katastrofę budowlaną: zawalenie się owego domu. I mamy, co chcieliśmy: metaforę głębokiego upadku współczesnego świata i szeroką prezentację jej przyczyn. Jest czymś zadziwiającym, jak kierownictwo artystyczne i literackie Teatru Narodowego AD 2004 mogło nie wiedzieć, do czego ten rozbrajający pomysł doprowadzi. Jak mogło nie przewidzieć, że albo nastąpi cud, albo klęska będzie druzgocąca? Cud nie nastąpił.
Okazało się, że uważany za objawienie wśród scenarzystów Saramonowicz ma w głowie wyłącznie najprostsze schematy, dobre może do telenowel (choć i to niekoniecznie). Po narodowej scenie przez trzy godziny łazi eks-działacz Solidarności robiąc "etosowe" miny, starsza pani, co przeszła Oświęcim, a dziś jest słodka i ckliwa jak ciasto z wiśniami, inna starsza pani nosząca w sobie wieczną winę, bo przez małoduszność zadenuncjowała na UB kogoś, kogo wywieźli do Rosji, a dziś wraca, oczywiście zaciągając po wschodniemu i nadal kochając prześladowczynię. Postaci jest ze trzydzieści, wśród nich są także młodsi, ale wszyscy charakteryzowani tak grubym flamastrem, jak na kreślonych ad hoc portretach ulicznego karykaturzysty. Wszyscy mówią też "gazetą", papierowym językiem pełnym sloganów i koślawych refleksji, stających słuchającemu kołkiem w uszach. Najgorsze jest jednak w tym wszystkim to, że nawet już bawiąc się tymi swoimi papierowymi laleczkami na scenie ani autor, ani inscenizatorzy nie mają literalnie nic do powiedzenia o mechanizmach rządzących portretowanym światem. Nie to, że bezskutecznie próbują - po prostu nie są w stanie i nie potrafią ukryć bezradności intelektualnej! A może nawet nie przychodzi im do głowy, że temat tego by od nich wymagał? Agnieszka Glińska, reżyserka wartościowych niegdyś spektakli, zajmuje się wyłącznie widowiskową otoczką; choćby ustawia kramik z peerelowskimi gadżetami w kulisach. Pointą jej spektaklu jest konstatacja, że najważniejsze, by ludzie się kochali. Poczciwości teatrzyk!
Tonacja jest rodem z głupiej telewizji; widać, że głowę i scenarzysty, i reżyserki zajęły - oby na chwilę - wymogi tego odmóżdżającego medium. To w serialu mogą na okrągło lecieć najbanalniejsze, drewniane dialogi, bo i tak nie słucha się ich uważnie, to w serialu wszystko trzeba mówić expressis verbis i powtarzać po kilka razy, bo przecież telewidz mógł wyjść do klozetu i nie usłyszeć. Wydawać by się mogło, że teatrowi, choćby ze względu na instynkt samozachowawczy, będzie zależało na utrzymaniu dystansu stylistycznego i estetycznego między telewizyjnym barachłem a twórczością na scenie, gdzie przynajmniej można żądać i od siebie, i od widowni skupienia i wysiłku myślowego. Niestety, widownia przychodząca do Teatru Narodowego na "2 maja" dostaje w prezencie nade wszystko legitymizację całkowitego braku wymagań - oraz otaczającej ją na co dzień tandety. To naprawdę rzadki skandal i Jan Englert będzie musiał się mocno napocić, ażeby uniknąć kotła ze smołą w piekle dyrektorów teatru.
Trafień żadnych.