Artykuły

Narodowa katastrofa

Teatr Narodowy pod dyrekcją Ja­na Englerta tętni życiem jak ni­gdy wcześniej. I dobrze. Na pię­ciu scenach prapremiera goni prapre­mierę. Wśród nich są także utwory dramatopisarzy dopiero wchodzących na rynek, jak "2 maja" Andrzeja Saramonowicza. Sztuka nie spełnia pokła­danych w niej nadziei - zamiast opisu stanu ducha współczesnych Polaków otrzymaliśmy bowiem zlepek politycz­nej publicystyki, z dodatkiem kilku hecnych skeczy i ckliwego patosu. Cię­żar scenografii imitującej kilkupiętro­wą kamienicę najwyraźniej zaważył na inscenizacji Agnieszki Glińskiej.

Z zapowiedzi można było wywnio­skować, że w Domu Wyspiańskiego - postulowanym przez poprzedniego dy­rektora Jerzego Grzegorzewskiego - otrzymamy nieomal współczesne "Wesele". Rodaków portret własny, ujrzany w szczególnym dniu - w pół drogi między pamiątką z lat komunizmu, pierwszomajowym świętem pracy a trzeciomajową jutrzenką niepodległo­ści w rocznicę uchwalenia konstytucji. I w szczególnym czasie - na progu wejścia do Unii Europejskiej. Tłem dla tej opowieści miała być katastrofa bu­dowlana - nieoczekiwane zawalenie się gmachu wzniesionego w 1918 r., którego gruzy grzebią dotychczasowe nadzieje jego mieszkańców, aby - być może - rozbudzić nowe.

Pojemna metafora zmieściła jed­nak zadziwiająco niewiele. Grzechem głównym sztuki Saramonowicza jest bowiem dosłowność. Najlepszym tego przykładem jest jedna z pierwszych scen, w której cieć, były ubek, zdejmu­je 2 maja z gmachu biało-czerwoną flagę. Były opozycjonista oponuje, pro­ponuje, by ją pozostawić. Od słów do­chodzi do czynów, czyli szarpaniny.

Żenady ciąg dalszy pogłębia uproszczony sposób ukazywania boha­terów. Zostali tak zaprogramowani, że w każdym z nich mogłyby przelewać się burze namiętności. Niestety, otrzy­mujemy je najczęściej w postaci mono­logów, zwierzeń do słuchawki telefonu czy do kamery, bo jednym ze znaczą­cych elementów przedstawienia są, a jakże, wideoprojekcje. Plącząca się wszędzie ekipa telewizyjna daje wielu postaciom kolejne okazje do ujawnia­nia swoich przemyśleń. W końcu wszystkiego dowiadujemy się głównie od samych bohaterów, a nie ze zderze­nia sytuacji, w których się znaleźli. Je­śli zresztą sporadycznie dochodzi do takich okazji, są one niczym z telenoweli, żałośnie schematyczne: kompleks macierzyński u bezpłodnej artystki, matka zastępcza, niechciana ciąża, na­rzeczona zdradzająca chłopaka z jego najbliższym przyjacielem, polityk ko­niunkturalista, poseł krętacz itd., itp.

Wszystko jednak zależy od formy. Sztuka Saramonowicza jest, niestety, stricte publicystyczna, deklaratywna, z tezą. Nie pozostawia szans na docho­dzenie do samodzielnych wniosków.

Ruch odbywający się w klatkach odsłoniętych mieszkań pozoruje akcję, której nie ma tu prawie w ogóle. Zawa­lenie się kamienicy - poza jedną ofia­rą śmiertelną - niczego w sytuacjach bohaterów nie zmienia. Nie pomogła reżyseria Agnieszki Glińskiej, która starała się uatrakcyjnić przedstawie­nie. Podczas antraktów widzowie mo­gli przeżyć chwile wspomnień, słucha­jąc powojennych polskich przebojów śpiewanych z wdziękiem przez szansonistkę (Aneta Todorczuk-Perchuć). By­ły kramiki z pamiątkami z lat PRL. Postaci zyskały biogramy w progra­mie, co nie zmienia faktu, że w przed­stawieniu są to tylko smętne epizodziki. Szkoda wybitnych aktorów. Jeśli Te­resie Budzisz-Krzyżanowskiej wyzna­cza się rolę osiemdziesięciolatki, byłej więźniarki hitlerowskiego obozu kon­centracyjnego, a Annie Seniuk - jej o dwa lata młodszej siostry, to coś tu nie gra. Nic tu nie gra. Wobec czego prze­staje mnie nawet dziwić aplauz pre­mierowej widowni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji