Artykuły

José Cura jako Don José w warszawskiej "Carmen"

"Carmen" w Operze Narodowej. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

"Tylko momentami powiało wielką sztuką na wczorajszym przedstawieniu w Operze Narodowej. I nie była to wyłącznie wina warszawskiej publiczności, która żywszymi oklaskami zareagowała na pojawienie się na scenie prawdziwych rumaków niż bohatera wieczoru: José Cury.

Słynny tenor wystąpił w wielkiej roli i w operze, którą kocha publiczność. Jako Don José w "Carmen" Bizeta pokazał, iż dysponuje głosem ładnym, mocnym, a do tego nośnym tak, że zawsze słychać go doskonale. Ale jednocześnie po wczorajszym spektaklu łatwiej zrozumieć, dlaczego świat zachwyca się nim mniej niż kilka lat temu. Wciąż bowiem pozostaje typem śpiewaka, u którego talent góruje nad warsztatem. José Cura mógł olśniewać, kiedy nie miał trzydziestki. Dziś, gdy jest dziesięć lat starszy, nagłe urywanie dźwięków, dziwne momentami podchodzenie do górnych tonów i pewna nonszalancja interpretacyjna zaczynają drażnić. Od dojrzałego artysty należy oczekiwać więcej.

Aby nie popaść w zbytnie malkontenctwo, muszę dodać, iż miał chwile wielkiej kreacji, choćby w finale trzeciego aktu, ukazując dramat Don Joségo, rozdartego między obowiązkiem synowskim a miłością do niewiernej Carmen. Ale też w licznych momentach był aktorsko zadziwiająco nijaki, a wizualnie najefektowniej zaprezentował się w czarnym podkoszulku podczas miłosnego sam na sam z ukochaną, gdy zdjął wreszcie kurtkę munduru.

Więcej scenicznego temperamentu miała jego partnerka Ekaterina Semenchuk o głosie aksamitnym i co najważniejsze - dobrze wyszkolonym. Młoda rosyjska śpiewaczka jest przy tym atrakcyjną kobietą, czegóż więc jeszcze wymagać od wykonawczyni Carmen? A jednak i jej brakowało wyrazistości - choćby podczas miłosnej kłótni z Don José w drugim akcie.

Może oboje zaprezentowaliby się ciekawiej w innej inscenizacji, ale warszawski spektakl już na premierze 9 lat temu był dramaturgicznie martwy. W tym sezonie poddano go, co prawda, zabiegom odświeżającym, ale dotyczyły głównie warstwy muzycznej. Tytułowej Carmen dodano nareszcie taki kwartet cygańsko-przemytniczy, którego słucha się z przyjemnością (Anna Karasińska, Anna Lubańska, Krzysztof Szmyt, Artur Ruciński). Są też w obsadzie dwie krajowe gwiazdy. Pierwsza to Mikołaj Zalasiński (Escamillo), choć nie powinien on przez pół arii toreadora błądzić po pięciolinii, by wreszcie trafić na właściwe nuty. Druga to Izabella Kłosińska, która z kolei po latach śpiewania partii Micaeli mogłaby ją oddać koleżankom o głosach delikatniejszych i jasnych, a dyrekcja teatru powinna znaleźć ciekawszą rolę dla swej primadonny.

Wczorajszy wieczór pełen sław światowych i krajowych uświadamia jednak przede wszystkim coś znacznie ważniejszego. W operze, jeśli chcemy traktować ją jak prawdziwą sztukę, skończył się czas gościnnych przyjazdów artystów na jeden lub dwa spektakle, wychodzących na scenę bez porządnej próby. Opera jest dziś teatrem, w którym nie mniej niż piękne głosy ważne są prawdziwe ludzkie charaktery, złożone relacje między nimi, narastające napięcie. W "Carmen" z udziałem Ekateriny Semenchuk i José Cury tego brakowało najbardziej".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji