Artykuły

Zasypka po pacierzu

Odkąd natknąłem się w prozie Eusta­chego Rylskiego na scenę, w której koleżanka koleżance zgoła bez powodu wkłada rękę do biustonosza, nabrałem przekonania, że wreszcie w naszej litera­turze pojawił się majster spraw drażli­wych, który przeprowadzi nas suchą sto­pą przez zgubne terytoria niepewnych orientacji seksualnych. Przypuszczenie to potwierdziła kolejna praca autora - u-twór sceniczny poświęcony Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Iwaszkiewicz miotał się w tym utworze targany sprzecznymi uczuciami: dostanę, czy też nie dostanę Nobla, co wszakże na widzach na ogół zorientowanych, że nie dostał, sprawiało wrażenie nieco czczej działalności. Ale oczywiście był w tym wszystkim jakiś element hazardu, jakiś łut niepewności, sam Iwaszkiewicz - co warto podkreślić - był na scenie nieobecny, jego postać odtwarzał Gustaw Holoubek, nie zgadza­ły się i inne szczegóły, był więc cień szan­sy, że i finał nie będzie się zgadzał, ale nie - finał w sztuce Rylskiego się zgadzał - nagrodę Nobla otrzymał w finale Czesław Miłosz.

Tydzień temu w telewizji obejrzeć moż­na było kolejny spektakl autora dowodzą­cy, iż nie zbacza on z raz wybranego kie­runku, ale go pogłębia. Czytelne aluzje do teraźniejszości i idąca pełną parą eksploa­tacja drażliwych tematów są stałymi skład­nikami literackiej receptury Rylskiego. Swego czasu w interesującym wywiadzie wyznał on, iż jego ambicje pisarskie są dość jasno określone, iż ma zamiar - cy­tuję z pamięci - produkować atrakcyjną galanterię literacką. I w pewnym sensie to właśnie czyni. Spór, czy galanteria litera­cka to to samo co ramota literacka jest w tej chwili bezprzedmiotowy. Jeśli nawet nie jest to to samo, to jest to prawie to samo. Zapewne jest nieszczęściem autora, że permanentny brak tematyki współczes­nej sprawia, iż nawet teksty rozrywkowe, byle ocierające się o przysłowiowe "tu i teraz", czytane są, wystawiane, komento­wane i oglądane w wyższych rejestrach, niż ma to sens. Głód Polski, głód artys­tycznej prawdy o teraźniejszej Polsce jest tak wielki, iż nieszczęsny widz karmi się czym popadnie, choć jest w daremnej sytuacji człowieka, który nie ma złudzeń, że np. z serialu "Dynastia" dowie się cze­goś o Ameryce.

Oś dramaturgiczna "Zapachu Wistarii" Eustachego Rylskiego opiera się na wizy­cie, jaką głównemu bohaterowi sztuki składa - jak mówi w didaskaliach autor - goła baba. Ponieważ główny bohater jest Zacnym Katolikiem, Przewodniczą­cym, Endekiem, Intelektualistą piszącym pracę o diable i rzecz jasna Abstynentem, podejmuje nieoczekiwanego gościa jedy­nym trunkiem, jaki ma pod ręką - mia­nowicie spirytusem aptecznym, służącym do smarowania wyprysków córki. Córka ma wypryski - żeby było śmieszniej - w pachwince ("Zasypka i oxycort - po pacierzu"). Żeby było śmieszniej - ponie­waż jest to chwyt komediowy, być może w ogóle całe przedstawienie pragnie być komedią. Jak się zdaje w Polsce istnieje wyrazista tradycja budowania efektów komicznych poprzez redukcję intelektual­ną bohaterów, konfliktów, sytuacji, dialo­gów itp. Im głupiej, tym śmieszniej, albo odwrotnie. Sytuacja, w której główny bo­hater sztuki jest tym kim jest, nie będąc przy tym papierowym głupkiem, aż nadto jak się zdaje utrudniłaby pracę autorowi. A gdyby tak Morawiecki, jak przystało na człowieka cywilizowanego, bywałego i świadomego, że rozmaici ludzie zamiesz­kują świat Boży, miał w domu nieźle zao­patrzony barek? Cała metamorfoza, cała przemiana duchowa i cielesna, poszłaby za sprawą jednego rekwizytu w rozsypkę. Równie "zabawny" jest pomysł z szyne­lem. Otóż Morawiecki zasłania kłopotliwą goliznę swego gościa pamiątkowym par­tyzanckim szynelem. O tym, żeby zapro­ponować pochopnej panience podomkę nawet pomyśleć się nie da. U nas grzeszne ciało musi być w pierwszej kolejności spo­wijane przez historię. Chyba, że drama­turg chciał zasugerować, iż resztę garde­roby domowej żona Morawieckiego zabrała ze sobą na wczasy do Dębek, co wszakże również mijałoby się z realizmem. Latem w Dębkach ludzie ubierają się lekko.

W każdym razie Morawiecki konsumu­je spirytus, panienkę, zaczyna palić traw­kę i jeździć na japońskim motorze, na którym zresztą w ramach, jak się zdaje, ukoronowania własnej metamorfozy, za­bija własnego stryja. Co bynajmniej nie psuje mu humoru i nic dziwnego, stryj pełnił w utworze niejasne funkcje sym­boliczne, a niejasnych symboli nikomu nie żal. Być może metamorfoza Morawieckiego, który nagle pojął urodę świata, miała być w gruncie rzeczy bardziej umo­wna, niż dosłowna. Ale rzecz w tym, że bohater zaczyna się z upodobaniem nu­rzać właśnie w dosłownych przejawach rzeczywistości. A dosłowność bywa kło­potliwa. Morawiecki wchodzi w zupełnie dlań nowe uroki świata, jak w masło, choć doświadczeni ludzie powiadają, że nawet dla wyznawcy Dmowskiego - jeśli nie przywykły - szklanka spirytusu nie koń­czy się błogim zachwytem, ale odrażają­cym pawiem. Być może kolejne zanied­banie zasady prawdopodobieństwa wzięło się stąd, że w obfitującym w jadowite alu­zje dziele musiałby to z pewnością być paw narodów, co z kolei mogłoby sprawić niejaki kłopot inscenizacyjny nawet Kazi­mierzowi Kutzowi. Kłopot z tytułowym i nieosiągalnym kwiatem wistarii zamie­nionym w telewizyjnej inscenizacji w osiągalny i niemniej obfity w znaczenia kwiat orchidei, były zapewne dla realiza­torów wystarczające.

Jest w spektaklu scena, w której kreu­jący główną rolę Jan Peszek nieuważnie słucha wypowiedzi zgromadzonych na zebraniu współtowarzyszy (?), ponieważ stan roztargnienia ilustrować ma począ­tek jego przemiany. Oto nasz bohater - zdaje się mówić autor - stracił zaintere­sowanie dla spraw publicznych, dla spraw którymi do tej pory żył, ponieważ docenił nowe walory i aspekty życia, które uosa­bia dlań zapisany na skrawku "Tygodnika Powszechnego" adres Anny Majcher (rola żeńska). Bo Jan Peszek nie tylko nie słu­cha kolegów, ale i bawi się skrawkiem "Tygodnika", na którym to skrawku nie tyle słowa "Tygodnik Powszechny" są dla niego ważne, ale na wskroś kobiecy ścieg pisma Anny Majcher. Na redakcji naszego pisma scena ta, nie ma co ukrywać, spra­wiła przykre wrażenie. Jak ustaliłem w rozmowach z kolegami wolelibyśmy, by nawet nasi wymyśleni czytelnicy nie darli naszej gazety, nie notowali na jej margi­nesach, ale by ją czytali, kolejne numery schludnie składali w roczniki, a te - kto wie - może i oprawiali. Skoro jest inaczej, taka widać Wola Boża. Mimo doznanej przykrości trzeba jednak zaznaczyć na marginesie, że cała scena pomyślana jest tak, że niesposób nie usprawiedliwić in­telektualnej w niej absencji Jana Peszka i zaznaczonego bagatelnego stosunku do winiety "Tygodnika". Uczestnicy zebrania bredzą mianowicie jak w malignie, beł­kocą i opowiadają jakieś - być może w zamiarach autorskich szydercze, banialu­ki. Normalnemu człowiekowi nie chciało­by się tego słuchać, nawet jakby nie dys­ponował tak poważnym środkiem rozpra­szającym, jak zapisany gdziekolwiek tele­fon czy adres Anny Majcher.

Aktorzy są zresztą w spektaklu w sytu­acji równie dramatycznej, jak odbiorcy. Temat współczesny wymusza udział ak­torów pierwszorzędnych w przedsięwzię­ciach drugorzędnych. Niedawno publicz­ność miała możność obserwować krótki zarys męki twórczej Jerzego Radziwiłowicza w dramacie, którego jedyny walor polegał na tym, że padały tam słowa Nie­miec, Polak, Żyd, Stan wojenny. Był to, jak łatwo się domyślić, utwór współczes­ny. W "Zapachu Wistarii" główną rolę kreuje Jan Peszek. Ponieważ jest to aktor wirtuoz, który potrafiłby zagrać nawet płytkę PCV, świetnie poradził sobie ze zbudowanym z analogicznego tworzywa surowcem dramaturgicznym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji