Artykuły

Debiuty pod specjalnym nadzorem

Młodzi reżyserzy coraz częściej dostają szansę rozpoczynania kariery w dużych teatrach. Skutki? Spośród kilkunastu tegorocznych debiutów większość okazała się średnio udanymi drobiazgami - pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Jak oceniać debiuty młodych reżyserów, skoro często okazują się falstartami, a krytyka gromi za nie twórców, aktorów i dyrektorów-mecenasów? Mówią, że potrzeba im rozsądnej, kompetentnej krytyki. Takich recenzentów, którzy zamiast kierować się emocjami, rzetelnie ocenią ich pracę. Potrzeba im dyrektorów, którzy dadzą im szansę, zaufają, stworzą przyzwoite warunki. Co z nimi zrobić? Jak recenzować? Napisać pobłażliwy tekścik w stylu "właściwie kiepskie, ale reżyser miewa ciekawe pomysły"? A może w ogóle nie recenzować, zostawiając reżysera bez opinii, bez szansy na przejście pierwszego testu odporności? W każdym wypadku będzie to ze szkodą dla debiutanta. Żaden dyrektor nie będzie kwapił się z zatrudnieniem go, bo a) artysta publicznie został okrzyknięty beztalenciem, b) wg mediów jest nijaki, c) jest mediom, czyli światu, nieznany. Czy są mniej zdolni, mniej przebojowi, gorzej przygotowani do pracy niż pokolenie "młodszych zdolniejszych" - Anna Augustynowicz, Grzegorz Jarzyna, Krzysztof Warlikowski, Piotr Cieplak, Paweł Miśkiewicz - reżyserów, którzy w wieku 30 lat mieli już na koncie świetne, znaczące spektakle, a często obejmowali nawet w teatrach stanowiska dyrektorskie? Nie kształcą się przecież mniej intensywnie (często mają ukończone po kilka fakultetów), nie unikają asystentur, zdobywają doświadczenia aktorskie, jeżdżą po świecie w poszukiwaniu inspiracji.

Widzieliśmy w tym sezonie kilka ascetycznych monodramów poupychanych w zakamarkach teatrów, kilka produkcji na pograniczu próby czytanej i etiudy, kilka nieskoordynowanych potworków. Problem w tym, że nie wszystkie klęski spektakli są klęskami reżyserów. "Młodsi zdolniejsi" pojawili się nagle z nową estetyką i sposobem pracy. Ani prasa, ani dyrektorzy nie oczekiwali od nich natychmiastowego dostarczenia dzieł i spektakli wybitnych. Dziś młodzi czują nacisk, by jeszcze przed trzydziestką stać się oficjalnie uznanym geniuszem. W dodatku minimalne fundusze, jakie młodzi dostają na swoje produkcje, uniemożliwiają często stworzenie aktorom normalnych warunków pracy. W Teatrze Dramatycznym w Warszawie, który często udostępnia małą salę młodym, zdarzały się sytuacje najdziwniejsze. A to reżyser mógł zacząć próby na scenie na trzy dni przed premierą. A to sam musiał zdobyć pieniądze na inscenizację. A to spektakl zdejmowano po czterech wieczorach z powodu małej frekwencji (nic dziwnego, skoro nikt nie zadbał o jego promocję), a reżyser mógł sobie w ramach rekompensaty zabrać do domu scenografię.

Za premiery na małej scenie Teatr Dramatyczny (który właśnie zmienia dyrektora - Piotra Cieślaka zastąpi Paweł Miśkiewicz) wielokrotnie ściągał na siebie gromy krytyki. Ze spektaklu Michała Borczucha "Leonce i Lena" [na zdjęciu] większość piszących recenzentów zapamiętała jedynie moment kopulacji z telewizorem. "Niepokoje wychowanka Törlessa" Kuby Kowalskiego nazwano nawet najgorszym spektaklem sezonu.

Ostro oceniano TR Warszawa i Stary Teatr w Krakowie, przez które w ramach niezliczonej ilości projektów (np. krakowskie re_wizje), przewinęły się tłumy młodzieży. Z brakiem entuzjazmu spotkały się także plany mecenatu w Teatrze Polonia Krystyny Jandy. Wystawioną tam "Miłość Fedry" młodej reżyserki Julii Pawłowskiej okrzyknięto nieudanym falstartem. Nie udało się "Spalenie matki" Michała Kotańskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku, prawie bez echa przeszedł monodram Tomasza Błasiaka "Kwiaty dla Algernona" (reż. Rafał Sisicki) w warszawskim Powszechnym.

Spośród świeżych absolwentów szkół teatralnych bezdyskusyjny sukces odniósł jedynie Wiktor Rubin ("Tramwaj zwany pożądaniem", "Terrordom Breslau", "Przebudzeni wiosny") współpracujący z dramaturgiem Bartoszem Frąckowiakiem.

Taki odbiór z pewnością nie zachęca dyrektorów do dalszej promocji młodych. Pojawia się jednak pytanie: czy taka promocja jest potrzebna? Czy reżyser nie powinien raczej do najpierw asystować mistrzom, zamiast uczyć się i potykać na oczach widzów? W ten sposób jednak nie zmieni się to, co od kilku lat bywa największym problemem polskich scen. Artyści, zamiast szukać własnego języka, przez lata pozostaną reżyserami "lupoidalnymi" (wychowankowie Krystiana Lupy), jarockistami (Jerzy Jarocki), miśkiewiczykami (Paweł Miśkiewicz), warlikowiakami (Krzysztof Warlikowski).

Pozostawieni sami sobie także początkowo naśladują. Czerpią wzory z teatru niemieckiego, inspirują się teatrem ruchu. Niektórzy, jak Paweł Passini, odnajdują swoje miejsce poza głównym nurtem, w teatrach alternatywnych. Jest szansa, że im wcześniej przejdą teatralny chrzest przed publicznością, tym prędzej oduczą się manieryzmów i pretensjonalności.

Najlepszym, szeroko praktykowanym na Zachodzie pomysłem wydaje się uruchamianie małych scen, laboratoriów (dobry przykład daje tu Laboratorium Dramatu), studiów. Tam jednak muszą mieć nie tylko odpowiednie środki, ale i pełną swobodę kreacji. Inaczej czeka nas za kilka lat atak klonów "Englert II", "Janda bis" lub sezony niedorobionych, chaotycznych spektakli, w których "reżyser miewał ciekawe pomysły"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji