Artykuły

Mamy w sobie tysiąc głosów

- Ludzie wychowani w kulturze tradycyjnej są jeszcze częścią świata, w którym żyją. W niezdewastowanej kulturze rdzennej, tak jak w dobrym teatrze, wszystko jest jednością: dźwięk, rytm, muzyka, gest, kostium. Artyści, którzy tu przyjeżdżają, mają klarowną tożsamość. Młodzi do tego lgną, próbują odnaleźć siebie - mówi Grzegorz Bral, twórca Brave Festival, założyciel i reżyser Teatru Pieśń Kozła we Wrocławiu.

We Wrocławiu zakończyła się trzecia edycja festiwalu Brave - Przeciw Wypędzeniom z Kultury, na który zapraszani są przedstawiciele tradycji marginalizowanych, spychanych, wymierających. W tej kategorii mieszczą się zarówno Żydzi etiopscy przesiedleni do Izraela, Aborygeni do niedawna spychani na margines życia w Australii, jak i wykonawczynie tradycyjnych pieśni z ukraińskiej wsi, które mają po siedemdziesiąt kilka lat i nie znajdują kontynuatorów w swoim otoczeniu.

Byli wykonawcy, którzy prezentowali wiernie swoją tradycję, byli i tacy, którzy potraktowali ją jako inspirację. Najciekawsze wydarzenia tegorocznego festiwalu należą do pierwszej kategorii: Alim Qasimow - mistrz śpiewu mugen z Azerbejdżanu, gruziński zespół Vakhtanguri śpiewający wielogłosowe pieśni Gurii z Gruzji, cztery śpiewaczki ze wsi Stari Koni na Ukrainie, zespół Roudaniat z Maroka i rosyjski Narodnyj Prazdnik - wszyscy oni zaprezentowali zaskakujące melodycznie, piękne ludowe pieśni w mistrzowskim wykonaniu.

Grzegorz Bral jest założycielem i reżyserem teatru Pieśń Kozła odwołującego się do rytuału i pieśni, który na festiwalu w Edynburgu w 2004 r. zdobył wszystkie główne nagrody: Best International Show, Scotsman Fringe First, Herald Angel.

Jagna Knittel: Komu potrzebny jest Brave Festival?

Grzegorz Bral: Przede wszystkim ludziom, których spotykałem, kiedy jeździłem z teatrem Gardzienice po wsiach, a potem, kiedy podróżowałem sam, szukając inspiracji dla teatru Pieśń Kozła. Ludziom, którzy ratują życie ginącym kulturom.

Jak można ratować kulturze życie?

- Znam tybetańskiego lekarza, który od lat 60. jest na uchodźstwie. Odkąd zdobył brytyjski paszport, jeździ do Tybetu, żeby uczyć dzieci tybetańskiego. Tak się ratuje kulturze życie - ucząc dzieci ich własnej tradycji. On ma takich dzieci już około 10 tysięcy. Byłem poruszony, kiedy zobaczyłem, ile można zrobić w pojedynkę. Szukam takich dzielnych ludzi, szukam ginących kultur i zapraszam na festiwal wykonawców, którzy z nich pochodzą.

Część pieniędzy zarobionych przez festiwal idzie na pomoc osieroconym dzieciom w Tybecie. Międzynarodowa organizacja pozarządowa Rokpa ma znakomicie wymyślony projekt pomocy, bo nie jest to pomoc jednorazowa. Polega ona na otoczeniu opieką konkretnych dzieci, daniu im wykształcenia - głównie medycznego, technicznego - po to, żeby mogły wrócić do wsi, z których pochodzą, tam żyć i pracować. Takie inwestowanie w jedną osobę to jest inwestowanie w tysiące ludzi.

Czy zaprosiłby pan na festiwal zespół Mazowsze?

- Wybieram ludzi, którzy są z danej tradycji, a nie tych, co ją kopiują. W tym roku był wyjątek - zespół Narodnyj Prazdnik z Moskwy. Tyle że w rosyjskiej folklorystyce istnieje coś takiego, jak śpiewanie kanoniczne - uczenie się śpiewu od starszych osób i wierne przejmowanie ich stylu. Narodnyj Prazdnik wykonuje pieśni z dwóch wsi, w których nie ma już nikogo, kto by je pamiętał. I robi to bardzo dobrze.

Mieliśmy też niesamowity spektakl Żydów etiopskich - przedstawicieli kultury, która została przesiedlona do Izraela pod koniec ubiegłego wieku. W pierwszej części pokazali tradycyjny taniec ramion - eskesta, a potem weszli w modern dance ułożony przez izraelską choreografkę. Spektakl miał mieć charakter z pogranicza kultur. Większość widzów psioczyła na tę druga część, ale dla mnie obejrzenie całości było ogromnym przeżyciem. Patrzyłem na ludzi, którzy w tradycyjnym tańcu poruszają się w sposób niebywały, a potem jakby zaprzeczają temu, kim są. Ten spektakl pokazywał, ile kosztuje brak własnej ojczyzny. Być może dla wygnańców nie ma innej drogi, jak ulegać kulturze, która ich otacza.

Smutno mi, kiedy słyszę doskonale śpiewające kobiety ze wsi Stari Koni z Ukrainy i wiem, że nikt od nich nie uczy się pieśni. Dlatego namawiamy grupy, które przyjeżdżają na festiwal, aby swoje tradycje przekazywali osieroconym dzieciom w swoich krajach. Takim, które wychowują instytucje, którym rodzice nie przekazują ich kultury. Dogadaliśmy się już z Marokankami. Od przyszłego roku będziemy sprowadzać te dziecięce grupy do Wrocławia.

W pierwszej edycji mieliście 2 tys. widzów, w drugiej 5,5 tys., w tej ok. 10 tys. - to już nie jest garstka zapaleńców. W skupieniu słuchali muzyki trudnej, często pełnej dysonansów. Co ludzi tu przyciąga?

- Wszyscy mamy w sobie tysiące głosów. O nich jest ten festiwal. Nie jesteśmy kalką matki czy ojca, jesteśmy pochodną wielu pokoleń - i ciało, i nasz głos. A kultura masowa odcina nas od głosów przodków.

Ludzie wychowani w kulturze tradycyjnej są jeszcze częścią świata, w którym żyją. W niezdewastowanej kulturze rdzennej, tak jak w dobrym teatrze, wszystko jest jednością: dźwięk, rytm, muzyka, gest, kostium. Artyści, którzy tu przyjeżdżają, mają klarowną tożsamość. Młodzi do tego lgną, próbują odnaleźć siebie.

A może to moda, może za parę lat ci młodzi ludzie pójdą szukać innych atrakcji?

- Może. Ale festiwal jest projektem pedagogicznym. Tworzy go armia wolontariuszy. Nawet pięcioro czy dziesięcioro ludzi może na tyle zmienić atmosferę Wrocławia, że następni młodzi będą mieli się od czego odbić. W naszej kulturze często nie myśli się o tym, co zastaną nasze dzieci. Indianie Nawaho mówią: musisz żyć tak, jakbyś myślał o siedmiu pokoleniach do przodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji