Artykuły

Artysta pierwszego dubla

- Kilka lat temu Polsat, robiąc ze mną wywiad na temat traktowania środowisk artystycznych przez SB w stanie wojennym, pokazał mi kopie meldunków w mojej sprawie. Esbek składał szefom raport, co też mi służby zrobiły. Pisał m.in. o wykonanych do mnie telefonach nękających, a ja pamiętam z całą pewnością, że telefon był tylko jeden, dość głupawy zresztą - rozmowa z JACKIEM FEDOROWICZEM, jubilatem, aktorem i satyrykiem.

Jacek Szczerba: Kończy pan 70 lat. Problem w tym, że istnieją dwie daty pańskich urodzin - 17 i 18 lipca 1937 r.

Jacek Fedorowicz: Moja mama uważała, że 17 jest w naszej rodzinie liczbą szczęśliwą, ale niezależnie od tego twierdziła zawsze, że heroicznego czynu wydania mnie na świat dokonała 17 lipca. Tymczasem urzędnik tzw. Komisariatu Rządu, bo tak się nazywał wtedy Urząd Miejski w Gdyni, jak mama twierdziła osobnik złośliwy, wpisał datę 18 lipca. To przez wiele lat było dla mamy źródłem zgryzoty, a dla mnie źródłem nieporozumień, dlatego że wierny matczynym słowom mówiłem zawsze 17 lipca, czemu niestety dokumenty zaprzeczały. Ten problem mam np. ze Staszkiem Tymem, który jest niewątpliwe z 17 lipca 1937 r., i do dziś nie doszliśmy, o ile godzin on jest ode mnie starszy.

Jest pan znany jako satyryk, aktor i reżyser, ale niewiele osób wie, że ukończył pan Wydział Malarstwa w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku.

- Można się o tym przekonać, jak by ktoś miał chwilę czasu, bo w warszawskim Muzeum Karykatury do końca sierpnia jest moja wystawa "Jacek Fedorowicz - życiorys odgrzebany". Są tam moje dawne rysunki prosolidarnościowe, ze stanu wojennego, niektóre kiedyś bardzo popularne, jak np. komiks "Solidarność - 500 pierwszych dni", czy portret Wałęsy, z podpisem "Portret nieznanego mężczyzny z wąsem, II połowa XX wieku". Ten podpis to taka formułka muzealna, która nieźle oddawała stosunek ówczesnej władzy do Lecha Wałęsy.

Są też rysunki, które publikowałem w prasie na długo przed "S". W trakcie przygotowań do wystawy okazało się, że jest ich kilka tysięcy. Specjalizowałem się w karykaturze i tzw. dowcipach rysunkowych. Zacząłem na drugim roku studiów i przez jakieś dziesięć lat utrzymywałem się głównie z rysowania. U podstaw twórczości artysty legła więc niska chęć zysku. Ale jednocześnie to była jakaś forma wypowiedzi odautorskiej, mająca szanse na dotarcie do szerszego grona odbiorców, na czym mi zawsze bardzo zależało.

Większość rzeczy z pana dorobku artystycznego ma charakter komediowy.

- Dość wcześnie się zorientowałem, że jeżeli w socjalizmie, czy jak tam nazwiemy ustrój, który nam nielitościwie panował, chce się coś powiedzieć, to nie można tego powiedzieć wprost, tylko trzeba się uciekać do różnych sztuczek. Karykatura, rozrywka, satyra, były właśnie takimi sztuczkami.

W kinie współpracował pan m.in. ze Stanisławem Bareją. Zrobiliście razem "Poszukiwanego, poszukiwaną" i "Nie ma róży bez ognia". Ale napisaliście też scenariusze, które z powodów cenzuralnych nigdy nie doczekały się realizacji.

- Pamiętam trzy, wszystkie komediowe. Jeden dziać się miał w czasie wojny, koło pięknej zapory na rzece Bóbr, pod Jelenią Górą. Miał tytuł "Trójka do bicia". Opowiadał o niemieckich próbach z bronią rakietową i trójce uciekinierów z różnych frontów, którzy się w to wplątują. Ja miałem grać polskiego oficera, który uciekł z oflagu, i był przedwojennym nie komunistą, broń Boże, ale szlachetnym patriotą z lekka lewicowym. Ogromny ładunek komiczny upatrywaliśmy w natchnionych tyradach tego oficera opowiadającego, jak to wspaniale będzie w Polsce po wojnie. Oczywiście te jego plany w zetknięciu z tym, co widz już o powojennej Polsce wiedział, nie mogły nie brzmieć złośliwie.

Innym scenariuszem, do którego nie miałem aż takiego sentymentu, bo wydawał mi się za bardzo podporządkowany ulotnej modzie na filmy szpiegowskie, była dziejąca się w Warszawie parodia Jamesa Bonda.

Trzeci scenariusz opierał się w dużej mierze na żartach typu slapstick. Opowiadał o przeprowadzce dokonywanej przez pewnego warszawskiego rykszarza. Sporo sytuacji z tej opowieści znalazło się potem w "Nie ma róży bez ognia" - np. walka z tandetnym wyposażeniem mieszkania, perypetie związane z transportem lodówki itp.

Życie twórcze Staszka Barei biegło przy nieustannej walce z cenzurą. Wszystko, co wówczas robił, było na krawędzi dopuszczalności. On już w scenariuszu przewidywał sceny, w których bohaterowie mogliby być pokazywani w długich ujęciach, i nie byłoby widać ich ust, po to, żeby w ostatniej chwili móc wsadzić tam jakieś aktualne i możliwie jak najbardziej satyryczne dialogi, a po ewentualnych skreśleniach cenzury w miarę bezboleśnie je zmieniać.

Jak wyglądała praca duetu Bareja - Fedorowicz?

- Mieliśmy ściśle ustalony podział ról. Staszek rzucał pomysł ogólny, organizujący fabułę. Potem dorzucał jeszcze śmieszne sytuacje, bez rozpisania ich na głosy. Był naprawdę bardzo dowcipnym człowiekiem. Umiał wyłapywać z życia takie scenki. Moją rolą było ubieranie tego wszystkiego w słowa, precyzyjne ustalanie kolejności oraz zakresu tego, co widz w danym momencie powinien wiedzieć, a co powinno mu się pokazać potem. To trudne zadanie, ale lubiłem takie łamigłówki. No i wreszcie rolą Staszka było przygotowywanie posiłków (był natchnionym kucharzem), a moją - zjadanie ich.

W książce Macieja Łuczaka o Barei jest pańskie zdjęcie w damskiej charakteryzacji, z próbnych zdjęć do filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Dlaczego nie zagrał pan w nim głównej roli?

- Okazało się, że nie ma takiego mistrza charakteryzacji, który by z mojej twarzy potrafił zrobić w wersji kobiecej coś innego niż tylko starą, odrażającą ladacznicę. Bycie kobietą nigdy nie było zresztą moją ambicją, więc specjalnie tego nie przeżyłem.

Uważam, że byłem kiepski w filmach, bo ogromnie mi zależało na tym, żeby czegoś nie zepsuć. Jednocześnie wiedziałem, że to nie ja będę kwalifikował materiały na ekran, nie ja będę montował. Czułem, że nie mam "marginesu błędu". To zwiększało stres. Dopiero w momencie, gdy sam zacząłem coś robić jako wykonawca i reżyser, gdy sam wybierałem duble i montowałem, zmieniło się moje podejście do pracy.

Sądzę nieskromnie, że parę rzeczy w "Dzienniku telewizyjnym" naprawdę mi się udało. Ale dopiero w "Dzienniku".

Czy przy filmach Barei czuł pan, że wybrano gdzieś niewłaściwy dubel?

- Nie. Wtedy u Staszka nie było mowy o wybieraniu dubli, bo ich w ogóle nie mogło być. Stosunek długości posiadanej przez nas taśmy kolorowej - Eastmancolor kupowanej za dewizy, znacznie lepszej niż enerdowskie ORWO - do planowanej długości filmu był prawie 1:1. Gdyby Staszek chciał powtarzać ujęcia, toby mu nie starczyło na nakręcenie filmu.

Taka sytuacja być może miała też pewien walor - walor, który mają programy telewizyjne na żywo - wytwarzała moment specyficznego spięcia. Ja po szkole Staszka Barei moim współpracownikom w "Dzienniku telewizyjnym" zawsze mówiłem, że jestem artystą pierwszego dubla. Pierwszy jest u mnie najlepszy, a jeżeli coś chcę poprawić, to udaje mi się to może w 20., może w 30. No i niestety, czasami współpracownicy musieli cierpliwie dotrwać do tego 30. dubla. Cóż, reżyser może wszystko. A na taśmie magnetycznej można sobie nagrywać, ile dusza zapragnie.

"Dziennik telewizyjny" robił pan w TVP przez 11 lat, ale najpierw był nielegalny "Dziennik telewizyjny" z czasów stanu wojennego.

- "Dziennik" w stanie wojennym polegał głównie na dubbingu. W początkowym okresie nie miałem kamery, nie mogłem robić dokrętek. Mogłem tylko - mając dwa magnetowidy - montować materiały nagrane z telewizji i kasując dźwięk oryginalny, podkładać własny. Oba magnetowidy pracowały 24 godziny na dobę, powielając potem gotowe programy. Kopie rozchodziły się po całym kraju.

Opowiadano mi wielokrotnie, że zrobiono komuś żart - o godzinie 19.30 zamiast prawdziwego "Dziennika" ktoś dyskretnie włączał ten mój. Najpierw było zdumienie, konsternacja, a dopiero potem dziki śmiech. Do dziś pamiętam te ryki, czasem wręcz spazmy ze śmiechu, jakie miałem okazję słyszeć na - nielegalnych oczywiście - pokazach tych filmów w różnych salach i salkach, najczęściej kościelnych. Te reakcje widowni śmiało mogę zaliczyć do najprzyjemniejszych momentów w życiu.

Tamten "Dziennik" to już jednak trochę archeologia. To się zestarzało, technika poszła naprzód. Ale z niektórych rzeczy wciąż jestem zadowolony, np. z fingowanego wywiadu z Żukrowskim czy z Rakowskim.

Żukrowski po pana "przeróbce" mówił o całowaniu dostojników partyjnych.

- Jak tak teraz o tym powiemy, to to zabrzmi pewnie jak prymitywny żart. Tyle że to był bardzo dobry żart w momencie, gdy się widziało uduchowioną twarz Żukrowskiego, który w dodatku uwiarygodniał ten tekst swymi gestami. On pokazywał dokładnie, jak ich całował po rękach.

A o czym naprawdę mówił Żukrowski w materiale, który pan wykorzystał?

- Już dokładnie nie pamiętam, jakieś patetyczne wzniosłości, coś tam było o trzymaniu się obiema dłońmi ziemi ojczystej. Wywiad z Rakowskim też śmieszył, bo wtedy znana była jego nienawiść do Wałęsy. Dlatego cały tekst poświęciłem temu, jak Rakowski opowiada, że się zatrudnił u państwa Wałęsów jako niania.

Poza skłonnością do żartów ma pan także zupełnie poważną pasję - bieganie. Skąd się ona wzięła?

- Niechętnie o tym mówię, bo to sprawa wstydliwa: bieganie wzięło się z chorobliwej ambicji. Gdyby pan był, tak jak ja, przez całą szkołę, aż do matury o dwa lata młodszy od najmłodszego w klasie, i w dodatku mało rozwinięty fizycznie, to rosłaby w panu chęć odwetu za wyrzucanie pana z boiska, tak jak mnie wyrzucano, żebym nie przeszkadzał.

Na starość poczułem swoją szansę w biegach długodystansowych, wykorzystując fakt, że nie jestem Schwarzeneggerem, ważę niewiele, co w takich biegach jest zaletą.

Mniej więcej 20 lat temu obliczyłem sobie, że jeśli dożyję 70., to mam szansę na niezły wynik, dlatego że w biegach długodystansowych jest podział na kategorie wiekowe. W Polsce każda obejmuje 10 lat. Od tego roku jestem w grupie 70. - bo liczy się rocznik, a nie data urodzenia - a ponieważ jestem w niej najmłodszy, w czterech półmaratonach, w których startowałem, udało mi się trzy razy stanąć na podium, w tym raz wygrać w tej mojej kategorii.

Ale ja, broń Boże, nikogo nie namawiam, nie przekonuję, że to bieganie jest dla zdrowia. Wręcz przeciwnie. Dwa tygodnie temu się przetrenowałem i teraz pewnie przez kilka miesięcy nie wystartuję w żadnych zawodach. Ponaciągałem sobie wszystko, co się da.

Nie lubi pan motywów kombatancko-solidarnościowych, ale jeden z nich w pana przypadku wiąże się właśnie z bieganiem.

- No tak. Kiedyś w latach 80., po wystąpieniu na Tygodniu Kultury Chrześcijańskiej we Wrocławiu, wyszedłem w towarzystwie ludzi, u których miałem nocować. Dość ostentacyjnie poszedł wtedy za nami typowy esbecki byczek. W pełni świadomy swej absolutnej przewagi nad chuderlawym inteligentem. Pomyślałem, że nie będzie dobrze dla tych ludzi, u których mam nocować, żeby on wiedział, że ja właśnie do nich idę, więc zostawiłem marynarkę, żeby mi nie przeszkadzała, i po prostu pobiegłem. Oni mi potem z najwyższym zachwytem opowiadali, że byczek zupełnie zgłupiał - próbował mnie gonić, ale zadyszał się, w końcu prawie padł, czym dostarczył mi ogromnej satysfakcji.

W tym akurat nie było niczego nadzwyczajnego. Jak ktoś trenuje, to musi wygrać z nietrenującym. Inna sprawa, że ja i wtedy, i potem nigdy nie miałem czasu na prawdziwe treningi. Na ogół biegałem "w ramach obowiązkowych przemieszczeń", czyli po prostu do pracy i z pracy. Gdy robiłem programy dla telewizji, to było to dwa razy po 6 km, na Woronicza i z powrotem. Tanio, praktycznie i nie spóźniałem się z powodu korków.

Pewnych rzeczy nie dało się załatwić bieganiem. W stanie wojennym wiadome służby spaliły panu samochód.

- To było na początku 1982 r. Zrobili to jako dyskretne zwrócenie uwagi artyście, że się źle zachowuje. W taki sposób, żebym nie miał wątpliwości, że to oni, a nie przypadkowy chuligan papierosem. Na dachu samochodu, a był to fiat 125 kombi, położyli ładunek do przepalania metali. Ładunek przepalił dach i wpadł do środka.

Wtedy dostawał pan też pocztówki zachęcające do zerwania aktorskiego bojkotu.

- Te kartki są może nawet warte opracowania, bo pokazują skrajny prymitywizm działania tych służb. Przy okazji dowiadywałem się, że oni nic nie wiedzą o tym, co ja robię. Pisane były zawsze tym samym charakterem pisma, tym samym długopisem, nadawane na tej samej poczcie, regularnie co dwa tygodnie - za każdym razem wysyłane niby w imieniu innej osoby lub grupy osób. Nawoływały, żebym przerwał bojkot, bo "my widzowie na Pana czekamy". Przekonywały, że zamiast występować po domach prywatnych, powinienem wystąpić w telewizji.

A ja akurat wtedy w ogóle nie występowałem, nawet w domach prywatnych. Na szeroką skalę rozwinąłem natomiast produkcję grafiki, byłem całkowicie oddany prosolidarnościowej "propagandzie rysunkowej". Gdyby oni to wiedzieli, dyżurny-piszący niewątpliwie ująłby to w tych kartkach.

Kilka lat temu Polsat, robiąc ze mną wywiad na temat traktowania środowisk artystycznych przez SB w stanie wojennym, pokazał mi kopie meldunków w mojej sprawie. Esbek składał szefom raport, co też mi służby zrobiły. Pisał m.in. o wykonanych do mnie telefonach nękających, a ja pamiętam z całą pewnością, że telefon był tylko jeden, dość głupawy zresztą. Całą resztę długiego meldunku funkcjonariusz wyssał z palca. Nie mam więc wielkiego zaufania do rzetelności "teczek". No, może gdybym znał inne meldunki, ale nie znam.

Drugim powodem naszej rozmowy, poza pańskimi urodzinami, jest pojawienie się w księgarniach książki "PasTVisko", wydanej przez Wydawnictwo Literackie, która zawiera wybór pańskich felietonów z "Gazety Telewizyjnej".

- Przeczytałem tę książkę na świeżo. W moim wieku nie pamięta się własnych felietonów sprzed kilku lat. Spodobała mi się. Uważam, że znalazło się w niej szereg refleksji, które mogą się czytelnikowi przydać.

Felietony do "Telewizyjnej" stanowiły dla mnie zawsze odpoczynek po "Dzienniku". "Dziennik" był specyficzną formułą - jako jego autor w ogromnym stopniu zależałem od tego, co wyłowię w telewizji. Nie mogłem powiedzieć od siebie czegoś, co bym akurat chciał, jeśli nie trafił mi się odpowiedni do tego materiał. W "Gazecie" mogłem napisać nie tylko to, co chcę, ale i w jakiej formie chcę.

Był za to inny powód stresu - nieludzki cykl produkcyjny "Gazety". Strach, że od momentu, kiedy oddałem napisany tekst, do momentu, kiedy się on ukaże, czyli w ciągu ośmiu dni, zdarzy się coś, co całkowicie przekreśli sens mojego felietonu.

Czy przeczytawszy swoje dawne felietony złapał się pan na tym, że chciałby pan coś w nich zmienić?

- Nie, ale gdyby tak było, pewnie poprosiłbym o możliwość poprawienia tekstu. Ja uwielbiam "Dziennik 1954" Leopolda Tyrmanda. Pewien mój znajomy lekarz twierdzi, że znalazł w nim dowód na to, że "Dziennik" był później przez autora poprawiany. Pojawia się tam podobno nazwa leku, którego w 1954 r. jeszcze nie było.

***

Jacek Fedorowicz, rocznik 1937. Aktor, reżyser i satyryk. Absolwent Wydziału Malarstwa w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Rysował m.in. w "Dookoła świata", "Dzienniku Bałtyckim", "Szpilkach" i "Itd". Wystąpił w blisko 20 filmach. Był członkiem studenckiego Teatru Bim-Bom w Gdańsku (1956-60). W latach 1963-71 występował w telewizyjnych programach Jerzego Gruzy: "Poznajmy się", "Małżeństwo doskonałe" i "Kariera". W programie "60 minut na godzinę" (1974-81), w radiowej "Trójce", stworzył m.in. postacie kolegi Kierownika i kolegi Kucharza. Związany z opozycją solidarnościową mówił, że "półtora metra dookoła niego nie ma socjalizmu". Żona Anna (też malarka). Mają córkę, troje wnuków i prawnuka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji