Artykuły

Njważniejsze role sa przede mną

- Zacząłem studia na Politechnice Gliwickiej, ale po miesiącu zrezygnowałem i pojechałem do Warszawy, aby się dostać do szkoły teatralnej. Zdawałem w prywatnym mieszkaniu Aleksandra Zelwerowicza, który wówczas był dziekanem wydziału aktorskiego i miał niepisane prawo przyjęcia jednego studenta przez siebie - opowiada FRANCISZEK PIECZKA, aktor Teatru Powszechnego w Warszawie.

Pana kariera aktorska zaczęła się dosyć nietypowo...

- Owszem. Pochodzę ze Śląska. Mój ojciec pracował 40 lat w kopalni. Miałem sześcioro rodzeństwa i byłem najmłodszy. Zgodnie z górniczą tradycją, w której idzie się śladami ojca, poszedłem pracować pod ziemię. Po roku zacząłem się uczyć w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym w Katowicach. Jego ukończenie dawało miejsce na każdej uczelni - poza szkołami artystycznymi - bez egzaminu. Zacząłem studia na Politechnice Gliwickiej, ale po miesiącu zrezygnowałem i pojechałem do Warszawy, aby się dostać do szkoły teatralnej. To był początek lat pięćdziesiątych. Obowiązywały różne skierowania i nakazy. Aby zmienić kierunek studiów, potrzebna była zgoda ministerstwa. Byłem młody i przebojowy. Bez umawiania się wparowałem do gabinetu ministra i przekonałem go. Potem trzeba było zdać egzamin do szkoły teatralnej, a tu już zaczął się rok akademicki. Zdawałem go w prywatnym mieszkaniu Aleksandra Zelwerowicza, który wówczas był dziekanem wydziału aktorskiego i miał niepisane prawo przyjęcia jednego studenta przez siebie. Dostałem się! Kiedy powiedziałem o tym w domu, posypały się na mnie wszystkie śląskie pierony. Bo inżynier to porządny zawód, a aktor - w pojęciu mego ojca - będzie chodził głodny.

Skąd u Pana się wzięty te zamiłowania aktorskie?

- To zasługa polonisty ze studium, który usilnie mnie namawiał, żebym wstąpił do szkoły teatralnej. Prawdziwego aktorskiego bakcyla złapałem, kiedy występowałem w zespole rapsodycznym przy wojewódzkim domu kultury w Katowicach, prowadzonym właśnie przez niego.

Czas studiów byt dla Pana okresem ciężkiej pracy, czy też i zabaw w gronie artystycznej braci?

- Pyta Pani, czy byłem trunkowy? Nie, ale za kołnierz nie wylewałem. Mieszkałem w jednym pokoju akademickim, w willi na Żoliborzu, razem z Wieśkiem Gołasem, Mietkiem Czechowiczem i Zdzisiem Leśniakiem. Naprzeciwko naszego domu mieszkali studenci Akademii Sztuk Pięknych, m.in. Franciszek "Byk" Starowieyski, którzy pracowali przy odbudowie Starówki i mieli dużo więcej gotówki. Dość często wpraszaliśmy się do nich na jakąś buteleczkę. Przez taką pustą ćwiarteczkę, o mało co, nie rozleciało się moje małżeństwo. Otóż Zdzisio Leśniak powiedział kiedyś sprzątaczce, która znalazła pustą butelkę w naszym pokoju, że ja nie potrafię zasnąć, jeśli nie wypiję przed snem. I zawsze, kiedy ona przychodziła, podrzucał jakąś wygrzebaną ze

śmietnika flaszeczkę pod moje łóżko. Ten niewinny żart zrobił ze mnie, w oczach sprzątaczki, nałogowego alkoholika. Te powtarzane wieści dotarły wkrótce po naszym ślubie do mojej żony i miała ona ogromne pretensje, że nie powiedziałem jej o swoich problemach alkoholowych.

Po studiach wyjechał Pan do teatru w Jeleniej Górze, a potem od 1955 r. do 1969 r. był Pan aktorem scen krakowskich. Najpierw w Nowej Hucie, a potem w Starym Teatrze.

- W 1955 r. Arnold Szyfman kompletował zespół do Teatru Polskiego w Warszawie i mogłem w nim być. Wybrałem jednak Nową Hutę, gdzie był młody zespól. To był dobry wybór. Zamiast nosić halabardę w Polskim, w którym było mnóstwo wielkich i uznanych sław, grałem główne, zauważane role w teatrze Ludowym. To był czas "odwilży", Skuszanka i Krasowski robili teatr inny niż dotychczas. Jeździliśmy po całej Europie z naszymi przedstawieniami. Lata pracy w Starym Teatrze natomiast to przede wszystkim kontakt ze znakomitymi reżyserami: Zygmuntem Hübnerem, Jerzym Jarockim i Konradem Swinarskim.

Pamięta Pan swój debiut filmowy?

- Bardzo dobrze. Z Wiesiem Gołasem zagraliśmy epizod w "Pokoleniu" Andrzeja Wajdy. Byliśmy niemieckimi żołnierzami i - ubrani w hitlerowskie mundury - o mało co nie oberwaliśmy od dwóch zawianych warszawiaków, którzy nie chcieli dać się przekonać, że jesteśmy aktorami. Cała rola ograniczała się do przejścia kilku metrów i obsikania latarni.

Druga połowa lat sześćdziesiątych to dwa ogromne sukcesy - zagrał Pan w mającym szanse na Oscara "Żywocie Mateusza" Witolda Leszczyńskiego i pojawił się na małym ekranie jako Gustlik. Po "Żywocie Mateusza" reżyserzy zaczęli Pana obsadzać w rolach ludzi głęboko wrażliwych, szlachetnych, prostolinijnych, tragicznych. Powiedziano nawet wtedy, że Mateusz został obdarzony Pana delikatnością.

- Oczywiste jest, że aktor zawsze coś daje postaci ze swej wrażliwości, przeżyć, doświadczeń. Postać Mateusza była podobna trochę do zagranego przeze mnie w teatrze Lennj'ego w "Myszach i ludziach". Obaj nadwrażliwi, zderzający się z brutalną rzeczywistością, obaj kończący tragicznie. Ale... chciałem Pani powiedzieć, że w filmach niemieckich grałem głównie czarne charaktery. Tu muszę się pochwalić - bo takie czasy, że chwalenie jest trendy - grałem w nich po niemiecku. Mam chyba dobry słuch do języków. Ostatnio grałem w filmie węgierskim, gdzie mówiłem różnymi językami, m.in. po gruzińsku, hebrajsku, jidisz oraz węgiersku. Początkowo planowano, że pod moją postać zostanie podłożony głos w różnych językach. I proszę sobie wyobrazić, że zadzwoniono do mnie z Budapesztu, żebym sam nagrał swój głos, bo nie znaleziono aktora tak dobrze mówiącego tymi wszystkimi językami. Mało tego! Poleciałem jeszcze do Paryża, żeby podłożyć głos do wersji francuskojęzycznej.

Pięknie mówi Pan także po śląsku. Wiedzą o tym wszyscy miłośnicy "Czterech pancernych..." i filmów Kazimierza Kutza. W domu mówiło się po śląsku?

- Oczywiście. Ale kiedy grałem w "Pancernych" to Konrad Nałęcki (reżyser - przyp.) i Janusz Przymanowski (scenarzysta - przyp.) nie wiedzieli, że jestem ze Śląska. Dopiero kiedy na planie zacząłem poprawiać tekst, bo nie był taki, jak trzeba, pozwolono mi samemu kształtować dialogi. Trzeba było jednak pójść na pewne ustępstwa, żeby Gustlika rozumieli wszyscy, a nie tylko Ślązacy.

Czy sukces "Pancernych" był zaskoczeniem dla jego twórców?

- Ogromnym. I to dla wszystkich. Kiedy po emisji organizowano spotkania z widzami, przychodziły na nie tysiące ludzi. W Łodzi mieliśmy w czołgu przejechać Piotrkowską, ale nie doszło do tego, bo bano się, że ktoś może być rozjechany. Na spotkanie w hali sportowej każdy z nas jechał osobnym samochodem, bo wtedy była szansa, że któryś z nas dojedzie w całości. Tłum był bardzo podekscytowany i każdy chciał nas dotknąć. Można to tylko porównać do zachowań fanów najpopularniejszych zespołów rockowych. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.

Ku radości wielu widzów znowu pojawił się na małym ekranie - wystąpi ł Pan w serialu "Ranczo'.

- Oglądałem ten serial wcześniej i podobał mi się, bo drążył pewne sprawy. Dostałem propozycję zagrania brata Japycza, granego przez Leona Niemczyka. Powiedziałem, że zagram, ale pod warunkiem, że zgodzi się na to Leon. On już był wtedy bardzo chory, na planie cały czas był lekarz. Leon bardzo się ucieszył. Był szczęśliwy, że może jeszcze pracować. A kiedy razem graliśmy, powiedział mi, że chciałby umrzeć na planie. Byłem pełen podziwu, bo to było dla niego wielkie obciążenie psychiczne i fizyczne. Leon zachował się jak prawdziwy zawodowy artysta.

Umiałby Pan wybrać ze swojego bogatego dorobku trzy najważniejsze role...

- Najważniejsze są jeszcze przede mną!

Myśli Pan o jakiejś konkretnej?

- Chodzi pani o to, że marzę o czymś takim, co mógłbym zagrać i umrzeć? Nie mam takich marzeń. Jeśli mam, to żeby się zdrowo obudzić, żeby szare komórki sprawnie funkcjonowały, a stawy nie skrzypiały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji