Artykuły

Przeważyła menażeria ciężkostrawna

IV Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

"Mody intelektualne i artystyczne przychodzą i odchodzą. Próbę czasu wytrzymują dzieła twórcy wiernego wobec samego siebie z szacunkiem i pokorą odnoszącego się do człowieka i prawdy o nim, do widza, do własnej sztuki. Serdecznie życzę Państwu osiągnięcia właśnie takiej artystycznej dojrzałości oraz głębokiej satysfakcji i spełnienia w obranym zawodzie" - napisał prezydent Rzeczypospolitej Polskiej profesor Lech Kaczyński, pod którego honorowym patronatem odbywał się Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych. Gdyby te piękne życzenia prezydenta wzięli sobie do serca ci młodzi aktorzy, którzy rozpoczynają właśnie swoją karierę artystyczną, nie musielibyśmy się zamartwiać o to, jak będzie wyglądał teatr za kilka lat. Bo jak wygląda teraz, lepiej nie mówić.

Najgorsze wszak jest to, że adepci sztuki scenicznej niczym gąbka wchłaniają w siebie wszelkie - tak modne dziś - patologiczne nurty i podnurty, kierunki i podkierunki, które wkroczyły do teatru i sieją zniszczenie. Wydawałoby się, że dopóki ci młodzi artyści pozostają pod opieką szkoły, nie grozi im ta "infekcja". Okazuje się jednak, że i szkoły teatralne nie są wolne od owych mód, co wyraźnie pokazał ten festiwal.

Mimo że uczestniczące w festiwalu przedstawienia reprezentowały szkoły teatralne z różnych krajów o odmiennej kulturze, estetyce artystycznej, obyczajach, o różnych metodach kształcenia teatralnego, to jednak jest coś, co można by określić jako wspólny mianownik: ucieczka od tradycji i interpretacja wszystkich tekstów - także klasyki - w kierunku współczesności z całym jej entourage'em ideologiczno-społeczno-obyczajowym. Stąd w kilku spektaklach pojawił się język niestroniący od wulgaryzmów (i to tych najcięższego kalibru) oraz zachowania sceniczne aktorów niestroniące od obscen. Ani jedno, ani drugie w tych przedstawieniach nie jest niczym uzasadnione, a już najmniej artystycznie. Po prostu: "ozdobniki" bez żadnej motywacji. Za te wulgaryzmy i obsceny winę ponoszą przecież nie aktorzy, lecz ich pedagodzy, reżyserzy, którzy w takim właśnie kierunku prowadzą tych młodych artystów, którzy z samej natury swej młodości i marzeń o aktorstwie noszą w sobie wrażliwość na piękno, na prawdę, na poetycki język. Dla nich teatr jest jeszcze tą sztuką, która znajduje się na najwyższej półce. Odbieranie im tej wrażliwości i nurzanie młodzieży aktorskiej w rynsztokowej "estetyce" już na samym progu wchodzenia ich do zawodu jest czymś wprost nieludzkim i niepedagogicznym. Nie chciałabym mieć takich nauczycieli.

Nagrody za akrobatykę cyrkową

Najbardziej dobitnym przykładem takiej właśnie działalności pedagogiczno-reżyserskiej było kuriozalne przedstawienie szkoły z Budapesztu "Noc listopadowa" Stanisława Wyspiańskiego. Powinnam napisać: podobno Wyspiańskiego, bo oglądając ten spektakl, nikt by się nie domyślił, że jest to dramat Wyspiańskiego. Przed rozpoczęciem prezentowanego w sali gimnastycznej Akademii Teatralnej przedstawienia jego reżyser, Sandor Zsoter, poinformował publiczność, że spektakl nie będzie tłumaczony na język polski, ponieważ Polacy znają tekst sztuki. Owszem, tekst dramatu znamy, ale to, co zobaczyliśmy - do tego mówione, a raczej wykrzyczane po węgiersku - w niczym nie przypomina znanej nam sztuki, dlatego w tym wypadku tłumaczenie symultaniczne było niezbędne. A na zaimprowizowanej scenie widzimy takie oto obrazki: trzy osoby siedzące w wannie ubrane w jakieś kufajki czy stare futra, dalej, na pianinie wyleguje się jakiś jegomość, zaś w skrzyni służącej do gimnastyki znajduje się inny bohater "Nocy listopadowej", a na powierzchni owej skrzyni gimnastykuje się aktorka. Gimnastyki jest tutaj sporo, są także akrobacje cyrkowe na linie, nie brakuje też elementu horroru w postaci rażenia prądem, kiedy to jeden z bohaterów wkłada innemu do ust wtyczkę z kablem podłączonym do gniazdka elektrycznego, oczywiście są sceny erotyczne, prezentowane, można powiedzieć, stricte naturalistycznie, jest scena wzajemnych zalotów przedstawicielek tej samej płci, są sceny rodem z domu wariatów, kiedy jeden z nich wpada nagle i okropnie wrzeszcząc, szybko biega od ściany do ściany, uderzając w nią głową, aż w końcu zaczyna chodzić po ścianie, ktoś inny płacze, dziewczyna w czerwonym plastikowym płaszczu nagle klęka i składa ręce jak do modlitwy, ale co mówi - nie rozumiemy, nieopodal jakiś dziwny osobnik wyjmuje nagle - za przeproszeniem - z rozporka spodni różową perukę, będzie w niej paradował niczym transwestyta itd., itd. Ażeby było weselej - jak na farsę przystało - aktorzy poubierani w jakieś ze śmietnika powyciągane łachmany, kufaje, wyliniałe futra i ruskie papachy na głowie śpiewają rosyjskie czastuszki. Nie wiadomo, kto kogo gra, i nie wiadomo, o co chodzi. Od czasu do czasu słyszymy tylko znajome nazwiska: Czartoryski, Krasiński, Chłopicki, Wysocki. Tylko co mają z nimi wspólnego ci degeneraci, których widzimy na scenie. To kpina z naszej historii, z tekstu dramatu, z Wyspiańskiego, z teatru i wreszcie z tego festiwalu. Żal mi tylko aktorów z takim poświęceniem grających w tym reżyserskim bełkocie.

Poświęciłam temu spektaklowi najwięcej miejsca, albowiem właśnie ten bełkot otrzymał Grand Prix festiwalu, został najwyżej - wyżej już nie można - oceniony przez jury w składzie: Piotr Adamczyk (przewodniczący), Felice Ross, Rolandas Rastauskas, Giovanni Pampiglione i Janos Hay. Jeśli komuś należało się Grand Prix, to tylko warszawskiej "Pułapce", przedstawieniu Akademii Teatralnej. Wyreżyserowany przez Bożenę Suchocką-Kozakiewicz spektakl, mimo niełatwej materii literackiej, zagrany został imponująco. Ci młodzi artyści zaprezentowali - można powiedzieć - dojrzałe aktorstwo. O całe mile wyprzedzili swoich kolegów z innych szkół. Słusznie otrzymał nagrodę Karol Pocheć za drugoplanową rolę Ojca. Ale dlaczego jury zupełnie nie zauważyło znakomicie zagranej postaci Maksa przez wyraźnie wybijającego się, uzdolnionego, zwłaszcza w kierunku komediowym (ma swoistą vis comica), Adama Krawczyka. Dlaczego nie zauważyło Olgi Sarzyńskiej, która pięknie zaprezentowała swoje umiejętności aktorskie zarówno jako kilkunastoletnia siostra głównego bohatera, jak i w dalszych scenach już jako osoba dorosła. Wyraziste, w pełni profesjonalne aktorstwo, aż trudno uwierzyć, że grała to jeszcze jako studentka. Myślę, że ten rocznik warszawskiej szkoły pozwala dobrze rokować. Dlatego uważam, że trzecia nagroda zespołowa dla "Pułapki" to stanowczo za mało. Bo niby w czym lepsze było wiedeńskie przedstawienie "Bambiland" [na zdjęciu] według antywojennej sztuki kontrowersyjnej noblistki Elfriede Jelinek, które otrzymało drugą nagrodę. Zastanawiam się, jakimi kryteriami kierowało się jury w tym wypadku, bo nie sadzę, by zadecydowało tu kryterium tzw. poprawności politycznej. Spektakl jest niczym innym jak manifestacją polityczną wykrzykiwaną przez ustawionych równo w rządku aktorów przy użyciu tak wulgarnego języka, że nie godzi się tu powtórzyć. To nie spektakl, ale polityczna parada, dla której miejscem jest ulica, a nie scena polityczna. Trzeba oddać sprawiedliwość, że dykcji i donośności głosu może im pozazdrościć wielu polskich aktorów szemrających swoje kwestie tak, że już w trzecim rzędzie nie słychać.

Tańce zamiast dialogów

Tym, co najbardziej uwidoczniło się na festiwalu, jest wyraźna dążność do przewagi ruchu, elementów tanecznych i wokalnych nad słowem mówionym. Na przykład przywiezione z Nowego Jorku "Bachantki" Eurypidesa to nie tylko nadużycie nazwiska autora i tytułu tej antycznej tragedii, którą tu przemacerowano nie do poznania, ale gatunkowo jest to raczej musical. Tylko co robi w tym spektaklu, nawiązującym do hippisowskiego ruchu "dzieci-kwiaty", figura Matki Bożej, też przyozdobiona wielkim kwiatem, niejako w solidarności z hippisowskimi bachantkami upojonymi narkotykami i szalejącymi w transowych tańcach. Ustawiona z boku, ale w widocznym miejscu figura Matki Bożej zredukowana tu do roli bogini pogańskiej ma patronować temu wszystkiemu, co dzieje się na scenie. Widocznie reżyser, Kevin Kuhlke, z powodu braku interesującej koncepcji artystycznej, uciekł się do zainteresowania widza, krótko mówiąc, metodą szokową. Ale nie pomogło. Bałagan interpretacyjny, mnóstwo cytatów wziętych z popkultury dało mieszankę trudną do strawienia. Pokazano też chyba ze dwa lub trzy normalne przedstawienia, gdzie ludzie byli podobni do ludzi, gdzie wiadomo było, o co chodzi twórcy spektaklu, i gdzie nie podpierano się techniką akrobatyczno-szokową. Tu wymieniłabym "Wiśniowy sad" z Petersburga, "Do domu" z Nowego Sadu w Serbii i "Wesele" Wyspiańskiego ze Słowacji. No, może jeszcze z jedno lub dwa spektakle. I to wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji