Artykuły

Jaki był naprawdę?

"Wołodia Wysocki - ósmy grzech" w reż. Romana Kołakowskiego w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Należę do tych, którzy mieli szczęście widzieć Włodzimierza Wysockiego w roli Hamleta w przywiezionym do Warszawy przedstawieniu moskiewskiego Teatru na Tagance. Pamiętam wypełnioną po brzegi salę Teatru Roma, publiczność siedzącą, gdzie się tylko dało, no i tę atmosferę prawdziwego wydarzenia, nie tylko w wymiarze stricte artystycznym, na sali czuło się także klimat wydarzenia w pewnym sensie politycznego. Wysocki wszak uchodził za artystę niepokornego, wyśpiewującego w swoich poetyckich balladach niezgodę na komunistyczny totalitaryzm. No i czas owych występów - maj 1980 roku - był nie bez znaczenia. Trzy miesiące później zaczął się u nas sierpień i "Solidarność". A wcześniej, 25 lipca, na atak serca zmarł Wysocki. Miał zaledwie 42 lata, ale - jak niektórzy mówią - przy takim trybie życia suto zaprawianym alkoholem, a potem także narkotykami, i tak żył długo.

Mam przed oczami to przedstawienie i doskonałą rolę Wysockiego jako Hamleta. Jego życiową rolę, najlepszą w całym dorobku aktorskim i zarazem ostatnią. Można metaforycznie powiedzieć, że zmarł wraz ze swoim scenicznym bohaterem. Mam też przed oczyma słynną kurtynę splecioną ze sznurka czy raczej z grubych lin, która w tym przedstawieniu odgrywała niemal równie ważną rolę jak postaci tragedii. Niejako upersonifikowana, w ciągłym ruchu, była metaforą czegoś, co miało silny wpływ na wzajemne relacje postaci, na ich losy. Niby kosa zmiatała bohaterów ze sceny jak z powierzchni życia. Przywołuję motyw tej sznurkowej kurtyny w kontekście spektaklu "Wołodia Wysocki - ósmy grzech" - najnowszej premiery w Teatrze Syrena, albowiem główny element scenograficzny tego spektaklu jest nawiązaniem do tamtej kurtyny sprzed lat. Składnikiem materiałowym jest tutaj właśnie sznurek, liny zwisające z góry i ogrywane przez aktorów, krata z powiązanych lin, spuszczana w razie potrzeby, sznurkowa lina okalająca miejsce gry będące raz estradą, innym razem ringiem, a jeszcze innym - ulicą, skwerem, celą więzienną czy szpitalem, tzw. słynną psychuszką.

Ale zanim na małej scenie teatru, funkcjonującej jako scena poetycka, rozpocznie się przedstawienie, najpierw we foyer trzeba obejrzeć prolog do spektaklu, którym jest projekcja filmu dokumentalnego o Wysockim. Film pochodzi z lat siedemdziesiątych, zawiera wypowiedzi artysty na temat jego twórczości poetyckiej, a także roli teatru w jego życiu. Są tu zdjęcia poety z jego pobytu w Nowym Jorku, fragmenty "Hamleta" z Teatru na Tagance ze słynnym monologiem "Być albo nie być" oraz fotografie ze znaną francuską gwiazdą, Mariną Vlady, żoną Wysockiego. To dobry pomysł, by wieczór zacząć filmem. Wprawdzie na pieśniach Wysockiego wychowały się co najmniej dwa pokolenia w Rosji, a i w Polsce do dziś śpiewa się jego utwory, jednak jeśli idzie o młodzież - a to głównie z myślą o niej stworzona została w tym teatrze scena poetycka - potrzebna jest ta część informacyjna.

Najkrócej można by określić to przedstawienie jako zwięzłą historię życia Wysockiego opowiedzianą przy pomocy jego pieśni. W rolę rosyjskiego barda wciela się z powodzeniem Marcin Przybylski, aktor świetnie umuzykalniony, tworzy postać swego bohatera, nie próbując naśladować schrypniętego głosu Wysockiego, lecz stara się wydobyć wewnętrzny wizerunek granej przez siebie postaci, wyraziście interpretując jego pieśni. Doskonałe wykonanie przez Marcina Przybylskiego pod koniec spektaklu słynnej pieśni Wysockiego "Konie narowiste" jest wspaniałym przykładem znakomitego połączenia perfekcji stricte aktorskiej z wokalno-muzyczną. To najlepsza i najbardziej przejmująca scena spektaklu. Aktorowi towarzyszy Gizela Bortel jako Marina Vlady. Ponadto pieśni rosyjskiego barda wykonują chórem i solo: Jolanta Litwin-Sarzyńska, Przemysław Glapiński, Michał Konarski (na zmianę z Wojciechem Billipem), Marcin Piętowski i Jacek Zawada.

Obok interesująco pomyślanych i świetnie zagranych scen (jak ta z biciem linkami ze sznurka, czy wykonanie "Piosenki z domu wariatów" albo pieśni "Ratujcie nasze dusze") są tu, niestety i takie, które obniżają poziom spektaklu. Tym, co najbardziej mi przeszkadza jest stricte estradowa choreografia i swego rodzaju naiwność wynikająca z przesadnej dosłowności pantomimicznego gestu ilustrującego tekst piosenki. Reżyser spektaklu, Roman Kołakowski, a zarazem autor scenariusza i przekładu pieśni, skomponował całość według chronologii wydarzeń z życia Wysockiego, poczynając od pieśni pokazujących dzieciństwo i młodzieńcze lata poety przez dorastanie, wiek dojrzały ze wszystkimi tego konsekwencjami (jak m.in. alkoholizm wyraziście zaakcentowany, choć w tonacji komediowej) aż po ostatni wiersz, napisany tuż przed śmiercią. Punktem wyjściowym i klamrą konstruującą spektakl jest rola Hamleta. Pełni tu funkcję motywu powracającego.

Czy postać Wysockiego została tu w pełni pokazana? Nie, bo w takiej formie byłoby to niemożliwe. Ponadto ten niepokorny, kultowy artysta przełomu lat 60. i 70. śpiewający o kołymskich łagrach, podsłuchach, karnych batalionach itp. był postacią trudną do jednoznacznego zdefiniowania. Zastanawiam się na przykład, dlaczego ten przeciwnik władzy sowieckiej, uznawany za symbol opozycji, zagrał w radzieckim filmie rolę enkawudzisty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji